Społeczeństwo

Drugi piątek po Popielcu

Ten pierwszy to był taki trochę z niedowierzaniem. Że dopiero co była msza o północy i choinka migała lampkami, i śpiewałam kolędy – a teraz Matka Boża Bolesna, Pan Jezus umęczony i śpiący Apostołowie, którzy jednej godziny nie mogli czuwać.

Tydzień później, w czwartek, trafiłam do szpitala. Pobyt planowany, ale przecież wiadomo, że nie podchodzi się do tego z entuzjazmem, a raczej z niepewnością.

Izba Przyjęć, jakieś podpisy, zgody i oświadczenia, „proszę usiąść i poczekać, wywołamy panią”. Usiadłam.

Obok mnie mama z córką. Rozmawiają szeptem, bez słowotoków i zagadywania się nawzajem. Bliska relacja, to widać.

Zostałam wywołana. Mam się iść przebrać i iść na oddział.

Trafiłam do sali z dwoma wolnymi łóżkami. Jedno zajęłam ja, drugie – pani z poczekalni (przy czym okazało się, że to mama, a nie córka zostaje w szpitalu). Jakieś badania, wywiad, znów badanie, jeszcze jeden formularz – wszystko spokojnie, z szacunkiem dla pacjenta. Dla człowieka.

Rozmawiałyśmy potem, że personel naprawdę na poziomie. Wiadomo, że człowiek przestraszony – a pielęgniarki takie do rany przyłóż, od razu lepiej można się poczuć.

Lekki posiłek, bo następnego dnia rano zabieg i narkoza, trzeba zadbać o wszystko.

Sen przyszedł bez przymusu. Trochę się ociągał na początku, ale kiedy już mnie otulił, spałam mocno i dobrze. Bez pobudek co godzinę, bez niespokojnych snów. Wzięłam to za dobrą monetę.

Na salę operacyjną trafiłam prowadzona za rękę – musiałam zdjąć okulary, a bez nich nie poruszam się zbyt pewnie. Pan doktor zażartował, czy pacjentka chciała uciekać, że trzeba ją trzymać. Uśmiechnęłam się. Kilka minut – i nie pamiętam nic więcej.

Obudziłam się cztery godziny później. Sam zabieg tyle nie trwał, ale narkoza długo mnie trzymała. Próbowałam coś mówić, podnieść głowę. Nie dałam rady.

Pod poduszką miałam mój różaniec. Sięgnęłam po niego.

Ile razy zaczynałam część bolesną? Nie wiem. Ściskałam w palcach ten sam paciorek i nie mogłam się modlić; leżałam tylko z zamkniętymi oczami i w myślach powtarzałam: „Jezu, uratuj mnie”, choć nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Byłam świadoma wagi tych słów i nie przestawałam ich powtarzać, choć wiedziałam, że za góra dwie godziny będę mogła wstać, rozmawiać i pewnie wieczorem pozwolą mi wrócić do domu.

Jezu, uratuj mnie

Pod oknem z drugiej strony sali leżała pani po ciężkiej operacji. Zacewnikowana, z drenami, bez możliwości zmiany pozycji, trzecią dobę bez jedzenia, wodę podawały jej pielęgniarki łyżeczką z kubka. Patrzyłam na nią ze wzruszeniem. Cierpliwa, spokojna, cicha. Kiedy podeszłam, żeby jej poprawić poduszkę i dać łyżeczkę wody do ust – dotknęła mojej dłoni i podziękowała wzrokiem, i najpiękniejszym z uśmiechów.

Kiedy następnego dnia ja leżałam jeszcze na wpół przytomna, pani spod okna pytała pozostałych pacjentek (słyszałam, ale nie mogłam nic powiedzieć), „czy Dorotka jeszcze śpi? Może jej co potrzeba”.

Przed wyjściem do domu podziękowałam jej. Powiedziała dwa zdania: „Dziecko, a za co ty mi dziękujesz? To normalne, każdy by tak”. A przecież wiemy, że nie każdy.

Jezu, uratuj mnie. Kiedy przyjdzie mi do głowy, że mogę więcej i lepiej bez Twojej pomocy, kiedy zacznę za wysoko nosić głowę; kiedy przestanę patrzeć pod nogi i zauważać tych, którzy są obok mnie, mniejszych, słabszych, potrzebujących – uratuj mnie wtedy.

Dotknij, ulecz, przemień i uratuj.

 

grafika:  pixabay

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: