Wiara

Drzwi naszego serca, czyli…

… jak spotkać Pana Jezusa na stadionie.

W ostatnią sobotę w sposób szczególny Jezus nauczał na warszawskim stadionie narodowym. Zarówno On Sam jak i ustami Ojca Bashabory. Od internetowych relacji z tych szczególnych rekolekcji aż kipi w sieci. Ojciec B. zalał internet wieloma znaczącymi słowami. Ci co przeczytali relacje zapewne wiedzą, że dużo mówił o bezpłodności, o pójściu Bożymi drogami i w sposób szczególny skupił się na małżeństwach i rodzinach. Każdy z uczestników rekolekcji wyciągnął z wypowiedzianych słów coś dla siebie. Chciałam Wam opowiedzieć o sobie i moich wrażeniach.
Muszę jednak wprowadzić Was nieco w moje życie duchowe, które jest swoistym odnośnikiem do przeżyć, które chcę opisać.
W ostatnim czasie moja relacja z Bogiem uległa dziwnej przemianie. Niczym choroba zaczynało mnie drążyć zniechęcenie, lenistwo duchowe, brak skupienia na Mszy, słowem czułam, że się oddalam od źródła mojego życia. Nie potrafiłam odnaleźć radości z małżeństwa, z rodzicielstwa. Zaczynałam się gubić. To nie znaczy, że jestem już nowym człowiekiem. Ale czuję się z tego oczyszczana.
Ostatnie tygodnie stawały się coraz trudniejsze i nie umiałam już iść z radością na Eucharystię, z codziennej stała się coniedzielna. W moim sercu rozgrywał się dramat oderwania od Boga. Nie wiem kiedy się zaczął, ani dlaczego. Święci mieli na to nazwę, umieli rozpoznawać ciemną noc duszy, pustynię, kryzys duchowy. Nie wiem czy wiedzieli skąd się to bierze, gdzie ma korzenie. Wiedzieli do czego zmierza, ja też wiem. Jedno jest pewne, tam gdzie brak dobra początek ma zło.
Zadawałam Bogu pytania, ale nie „słuchałam” odpowiedzi. Pismo Święte obrosło kurzem, a to w telefonie włączało się tylko „przypadkiem” zahaczone palcem, który szukał radości gdzieś indziej inż u źródła. Ale czy na pewno „przypadkiem”? Słowo na każdy dzień przelatywało mi z ucha do ucha i wypadło w przestrzeń bez pozostawiania śladów.
Pan puka do drzwi naszego serca i choć dla wielu z nas brzmi to baśniowo i enigmatycznie, jest to rzeczywistość niemal namacalna. Do mnie pukał bardzo nienachalnie, a moja „burzliwa” natura zagłuszyła owo pukanie prawie do zera. Z perspektywy czasu i teraz gdy drzwi są otwarte widzę wyraźnie właśnie te momenty gdy Pan lekko stukał i delikatnie prowadził. Opowiem Wam o kolejnych krokach, w których Bóg na nowo otwierał zaryglowane we mnie od środka drzwi.
Pierwszy raz usłyszałam o rekolekcjach w radio – moja myśl prześlizgnęła się na czymś w rodzaju „etam pewnie drogie rekolekcje i tak nie mam nikogo do dzieci, i całego około domowego pracoholizmu, no i kasy – słowem nie dla mnie”. Kilka razy – prawie obojętnie z lekką nutką zazdrości do tych co im się być uda – czytałam lub przelatywałam wzrokiem po informacjach zw. Z przyjazdem Misjonarza. Były to niesłychanie delikatne puknięcia. Nie nachalne. Jednocześnie co tydzień walczyłam duchowo w konfesjonale by pojąć kiedy i jak właściwie Bóg mnie kocha.
A przecież wcześniej byłam tego pewna tak samo jak tego, że deszcz pada z góry! Niemal całkowicie sprawy ziemskie, takie jak problemy z synem, duchowa nieobecność Męża, kłopoty zdrowotne i zupełne wyczerpanie przesłoniły mi Boga i jego czułą miłość. Pytałam: „Kochasz mnie? Jak? Kiedy?” Ale nie miałam „czasu” posłuchać odpowiedzi. Pismo wciąż było zamknięte, uszy i rozum też. Tak mijały kolejne smutne, nerwowe dni.
Kolejne puk, puk… SMS od znajomego „Mam wolny bilet na rekolekcje z Ojcem Bashaborą.” Z mojej strony antaby, rygiel, trzy kłódki.
Kolejne puk, puk… FB informacja u znajomej „mam do oddania dwie wolne miejscówki na rekolekcje Jezus na stadionie. Ktoś, coś?”
W końcu doszło do tego, że nie byłam w stanie się modlić. Usypiając dzieci zawsze odmawiam modlitwy do Maryi. Było źle. Zawieszałam się na „pod Twoją obronę” powtarzając ją między milionem niemiłych myśli, nerwów i wątpliwości. Jak to? Przecież miałam się modlić! – Myślałam. Zaczynając znów „pod Twoją obronę” by kolejny raz zatapiać się w stresach dnia codziennego budząc się z nich nie wiedząc czy jestem wciąż na słowach „Twoją obronę” czy gdzieś dalej.
Pan najwyraźniej uznał, że pora wyłamać drzwi.
Telefon od Przyjaciółki.
– Będziesz na stadionie? – Pierwsza kłódka trzeszczy od wyłamywania. Tak prosto z mostu, bez ogródek, bo przecież jak to ja Ania, zakochana w Jezusie na bank będę. Nie do końca łapałam o co jej chodzi.
– Ja?
– No ty, a kto? – W słuchawce usłyszałam poirytowany głos spokojnej zawsze jak anioł Joli.
– A co będzie na stadionie?
– Nie co, tylko kto! – Druga kłódka wyłamana. Była oburzona i gotowa dać mi duchowego „kopa w tyłek”.
– Okej – kto? – Zaśmiałam się myśląc o tym, że chce mnie wyciągnąć na jakiś ewent.
– Jezus! Będzie Jezus. – W końcu dotarło. A tak, ma rację – przecież miał być ten Misjonarz Bashabora.
– Aaaa Bashabora tak. Nie, Jolu. Nie będę.
– Mam jeden wolny bilet. Idziesz? – Tu zalała mnie niewyobrażalna lawina sprzecznych myśli w stylu: „Pragnę tam być!”, „Mowy nie ma, za dwa dni wraca ferajna z jedenastodniowym poczwórnie brudnym praniem, muszę wyprać to co jest (Himalaje) bo łazienka nie pomieści ilości szmat, trzeba zrobić zakupy, obiad… etc.”, „Muszę tam być, chcę odbudować relację z Panem, chcę Go przytulić!” „Rozgrzebałam szafę dziewczynek by wybrać za małe, wszędzie leżą, nie zdążę ich pochować, posegregować”… „Pranie! Zasrane pranie!!!”. Co za idiotyczna walka.
– Nie mam kasy. – Prawda, nie mam. Prosta wymówka i prawdziwa zarazem aż do bólu żołądka. Ale co tam, przecież pranie, sranie… A to już pojutrze. Było późno.
Ewidentnie zaczęła się kampania złego. Celowo imienia jego nie będę pisać z dużej/wielkiej litery. Tronado myśli.
– Nie musisz mieć.
– Ale bilet nie jest przecież za darmo?
– Jest. – Kłódka trzecia walnęła o podłogę.
– Zapytam Męża Jolu i oddzwonię. – Szczerze się bałam zapytać. Bóg działał. Szatan też.
Zgodził się po pierwszym „Jola proponuje mi bilet na rekolekcje.” Odp.: „Idź”.
Ale to pranie! – pomyślałam. Pal sześć pranie i całkowicie niedorzeczne myślenie. Czym jest pranie w porównianiu do spotkania z Bogiem! Zaczęła się zacięta walka, w której po rozwaleniu kilku kłódek zaczęłam brać udział. Walka ze złem to ogromny trud, bo ciężko walczyć z czymś/kimś kogo nie widzisz. Jego myśli zdają ci się własnymi, jego drogi twoimi. Wszystko „mądrze” i „racjonalnie” Ci uzasadnia. Wtedy, gdy ma się stać wielkie dobro diabeł miesza na wszelkie sposoby i tam gdzie tylko może.
Nazajutrz bóle brzucha, biegunka, mdłości, zero apetytu. Jak ja tam pójdę z biegunką!???
Zrobiłam obiad – z przyzwyczajenia za dużo. Dobrze, zostanie na jutro.
Leki, leki, leki. Zero jedzenia. Tylko płyny. Odnowiła się we mnie dusza wojownika. Bożego wojownika, którym kiedyś byłam. Jeszcze do niedawna.
Sobota.
Leki i modlitwa zaufania „jeśli chcesz, żebym tam była zabierz ode mnie chorobę”. Ból mija, wszystko mija. Jadę! Moja przewlekła choroba układu pokarmowego nie jest przewidywalna, ale też „ataki” jej nie mijają w jeden dzień. TEN MINĄŁ W JEDEN!
Jestem osobą niepełnosprawną – kaleką nie tyle życiową co zdrowotną. Jechać dla mnie gdziekolwiek samej jest rzeczą karkołomną. Mam zawroty głowy, komunikacja miejska każda jedna bardzo je wzmaga. Zaczynam się bać upadku, co tylko potęguje zawroty. Do czasu operacji kręgosłupa moje chodzenie ryzykuję upadkiem. Jeżdżenie ryzykuję bezwładem nóg.
Przede mną walka. Muszę zmierzyć się z drogą i moimi lękami.
Walka – krok pierwszy.
Zaplanowałam szczegółowo przejazd. Tramwaj 11, przesiadka, autobus 102, kilka m na piechotę. Doczłapałam się do przystanku – zamknięty przejazd. Autobus Z 3. Opóźnienie.
Wsiadłam do tramwaju (inny tramwaj) – puk, puk – JEST miejsce! Siedzę. Przesiadka. Znowu jest miejsce! Przyglądam się ludziom. Starsza Pani na palcu prawej ręki ma duży różaniec, przez telefon umawia się przed bramą czwartą. Młoda naprzeciw mnie ma sporą torbę z której sterczy termos i dwie duże butelki wody, koleś w glanach tak samo, rozejrzałam się – Boży tramwaj! Pan puka dalej.
Jola kazała wysiąść na przystanku „Most Poniatowskiego”. Nie ukrywam, że nieco jej się pozajączkowało. Lęki przestrzeni i wysokości to tylko niewielki ułamek tego co może mój organizm zafundować swej kalekiej właścicielce. Mówiąc oględnie mosty nie należą do miejsc po których chadzam i to jeszcze sama z zawrotami głowy. To miejsce w którym mogłam przegrać walkę. To porównywalne do chodzenia po linie rozpiętej między Pałacem Kultury a hotelem Marriott bez zabezpieczenia po wcześniejszym zakropleniu dużej dawki atropiny.
Walka – krok drugi – do góry garda.
Most – puk, puk – i ten wewnętrzny głos „nie patrzysz w prawo, ani w lewo, myśl tylko o plecaku pana prowadzącego panią tuż przed Tobą i ani jednej myśli na temat pt.: „wielki most, wysoki, długi most, zaraz stracę przytomność, zachwieję się i wpadnę po pędzące obok mnie samochody”. Serce wychodziło mi gardłem, nogi z waty – znacie taki stan panicznego lęku?
Przeszłam most! Alleluja!
Walka – krok trzeci – wyżej, wyżej garda.
Skończyły się mosty zaczęły się schody. Schody + zawroty głowy = idealna mieszanka by zlecieć na twarz. Pamiętasz? Puk, puk! Jest poręcz. Są zakręty – schody po kilka, podłoga, po kilka, podłoga. Pokonałam!
Walka krok trzeci – jeszcze wyżej garda. Ty masz przegrać? Tak daleko już zaszłaś! Nie ma bata!
Stadion pełen ludzi. Media donoszą, że było tam ok. 50 tysięcy osób! Lęk przed wielkimi przestrzeniami pełnymi ludźmi. Masakra. Puk, puk – „pamiętaj wdech, wydech, wdech, wydech – zobacz jak jest fajnie.” Weszłam – przeszło jak ręką odjął. Miejsce jest. Siedzę. Ufff.
Walka krok czwarty – wyjmij miecz.
Zero skupienia. Wołam ducha świętego. Nie umiem się modlić. Blokada. Zero śpiewu. Wchodzi Ksiądz Bashabora.
„Uzdrowienie nastąpiło, już kiedy przyszliście. Uzdrowienie myślenia, uzdrowienie ducha. Kiedy tu szedłeś, już zostałeś uzdrowiony.” – oznajmia. Powinnam do spowiedzi.
Spowiedź. Potrzebna mi spowiedź. Szukam. Jest, znajduje się po milionie schodków w górę, małych, stromych, bez poręczy. Weszłam po nich, na adorację, na spowiedź – zero krzesła, pół miliona ludzi w kolejce. Zrezygnowałam – porażka.
Puk, puk!
„Rozejrzyj się jeśli potrzebujesz spowiedzi. Przy każdym sektorze znajduje się ksiądz.
Rozglądam się. Kapłan między alejkami na dole. Miejscówki miałyśmy na tzw. płycie. Nagle na dole zjawili się księża. Jeden, chudy, wysoki, młody, drugi, trzeci, czwarty. Wychodzili ze wszystkich stron. Do wyboru, do koloru. Niesamowite doznanie.
Spowiadaliście się kiedyś na stadionie pełnym ludzi? Bez konfesjonału, bez intymnej ciszy…
Czysta jak łza trafiłam do krzesełka – siedzę! Uf. Pokonałam tyle kroków.
Wróciła koncentracja, pokój i radość. Spojrzenie w komórkę, SMS od Męża. Zrobiliśmy pranie (nie prosiłam nawet!) właśnie wieszamy drugie, dziewczynki bardzo pomagają.”
Pierwsze słowa, które do mnie dotarły zaraz po tym (być może nie cytuję ich co do joty):
„Bóg Cię kocha. Kocha tak wielką miłością. Czemu w to wątpisz? Jesteś ukochanym dzieckiem Króla królów. Jesteś księżniczką.” Łza ukryła się gdzieś w kąciku oka.
Ale nie, skąd! Nie był to koniec walki! Zewsząd wychodzili rodzice z dziećmi. Dzieci – moja odwieczna miłość, mój konik, mój chopel z przerzutką. Nie umiem oderwać wzroku!
Blokada uwielbieniowa.
„Jesteśmy misjonarzami dla siebie nawzajem, by głosić jedyną Osobę, która jest godna głoszenia – Jezusa. Najważniejszą Osobą, która tutaj jest, jest Jezus Chrystus”. Na Stadionie rozlegają się brawa. Moje myśli uciekają – tak, przestałam być wojownikiem Boga! Robię zdjęcie stadionu, wklejam na FB „Jeśli chcesz mogę się za Ciebie pomodlić” piszę. Zgłaszają się kolejne osoby. Wzbudzam w sobie wojownika. Modlę się za nich, dusza rozpala się, wychodzi z ciemności. Płonie.
Ks. Bashabora mówi „Przybyliście tutaj, bo macie wiarę w Jezusa Chrystusa. Nie zostaniecie zawiedzeni. Nie powrócicie do domów w taki sam sposób, w jaki tutaj przybyliście. Wyjedziecie jako osoby odnowione.”
Tego właśnie pragnę. Po to tu jestem. To dzieje się tu i teraz. „Jest tutaj 500 kapłanów. Czytamy w Ewangelii św. Łukasza, rozdział 17, o trędowatych. Oni podnosili swój głos, wołali: „Jezu, zmiłuj się nad nami!”. W taki sam czy inny sposób wołamy do Jezusa, zlituj się nad nami. Trędowatym nie wolno było wtedy dołączać się do wspólnoty wierzących Boga. Trąd był utożsamiany z grzechem. Naszym trądem jest właśnie grzech”.
Wołam w sercu „Jezu zmiłuj się nad nami”.
Ksiądz mówi prosto do serc, przemawia mocą Jezusa to słychać. Słychać jak Bóg mówi przez księdza proroka do wszystkich zgromadzonych proroków świeckich. Wsłuchuję się, źle słychać, łykam co któreś słowo, zadzieram głowę do telebimu, boli kręgosłup, wiem, że nie mogę tak trzymać, ale inaczej nie rozumiem ani Księdza ani Tłumaczki. Toczy się walka. O słuchanie, o koncentrację. Dzwoni syn. Jest daleko, Szczawnica, mieli zapowiedziane, że dzwonić mają tylko w dramatycznych, wyjątkowych sytuacjach. Zdenerwowałam się. Odbieram.Zły miesza.
Obok mnie siedzą starsze zakonnice. Jedna się oburza. Słusznie, kto normalny gada przez telefon w czasie modlitwy! Syn toczy pianę o pieniądze na wodę, siostra (jego rodzona) nie chce mu dać (mają wspólne), żąda bym zdalnie dokonała podziału. Zdenerwowanie nie daje mi myśleć, Zakonnica się nie cierpliwi, żeby nie była w stresie rzucam synowi, że ma poprosić Siostrę Patrycję, wiem, że ona ma wodę. Słowo Siostra uspokaja Zakonnicę. Syn dalej się kłóci. Kończę krótko, że sprawę załatwię. SMS do Córki, żeby dała mu 8 zł na wodę, SMS do Męża, żeby rozstrzygał spór, SMS do Syna, żeby się uspokoił. SMS od Syna, że chce 25 zł nie 8 zł. Kończę odbiór. Wyłączam wibracje. Od teraz powierzam ich Bogu. Nie będę już na nasłuchu, bo oni daleko, a on z małymi sam. Powierzam ich Bogu i wyłączam myślenie o rodzinie.
Ludzie biją brawa. „Przyszliśmy tu śladem św. Tomasza, który powiedział, że nie uwierzy, jeśli nie ujrzy i nie dotknie ran Chrystusa. Może niektórzy z nas wątpią, że Jezus tu i teraz coś uczyni, że się z Nim spotkają, zostaną uzdrowieni. Ale to , co przydarzyło się św. Tomaszowi, doprowadziło do jeszcze większego doświadczenia spotkania z Jezusem Chrystusem. Dotknął ran Chrystusa i to on wyznał: Pan mój i Bóg mój.”
Przerwa. Kupiłyśmy coś do jedzenia, wypiłam trochę coli. Ostatnie rzędy starsi ludzie, zakonnice, zero entuzjazmu. Super – dotarłam, wyspowiadałam i nic nie kumam z tego co mówi wielki Misjonarz, bo albo głośniki, albo SMSy, Albo duszno. Myśli wracają do prania. Gdzieś w głębi zapraszam znowu Ducha Św.
Puk, puk…
SMS od Męża „Upraliśmy nawet chodniki i firanki – powieszę je później, bo teraz dziewczynki zjadły zupę, będę je usypiał.”. Kocham mojego Męża, nie wiem jakim cudem, ale robi wszystko co musiałabym ja, gdybym nie poszła. Uświadamiam sobie, że obiad ma, bo wczoraj zrobiłam za dużo i nie zjadłam. Bądź uwielbiony Panie!
Duchota. Zmieniłyśmy miejsce z krzesełek na samym tyle, na podłogę w bramie z przodu. Tu wszystko słychać, idealnie widzę telebim, jest więcej tlenu. Ksiądz mówi do małżeństw, które nie mogą mieć dzieci. Mówi, że Pan zamyka łono z jakiś powodów, że trzeba żyć jak on chce. Prosi by wystawili ręce Ci co się starają o dziecko i się nie udaje. Dużo ludzi wystawia, modli się z nimi, nad nimi, błogosławi. Przede mną para, objęci, smutni. Mówi do tych co są z dziećmi, jak bardzo są błogosławieni. Myślami wracam do domu. Nas błogosławił siedem razy. Płyną mi łzy. Łzy współczucia, wzruszenia i dziękczynienia.
Antaby strzeliły, połamały się i spadły. Uwielbienie z rękami do góry, wracam do Pana.
Walka trwa jednak dalej krok kolejny.
Drętwieją mi usta. Zaczynam się stresować. Czy to od kręgosłupa… Zdrętwiałam całkowicie. Podłoga twarda, Jola zakatarzona – odpalają się lęki zdrowotne.
Wciąż trwa żarliwa modlitwa. Na stadionie zaległa cisza. Z kilku miejsc na trybunach dobiegły nieludzkie krzyki. Manifestacje demoniczne, przeszywające, dające ciarki na plecach. Nie robią jakoś na mnie wrażenia, nie tym razem. Cały czas trwa modlitwa. O. Bashobora każe wszystkim zaprosić Jezusa do swojego serca, do radości. Modlitwę zakończył znak krzyża. „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego!”. Koronka do miłosierdzia, każde uwielbienie, pieśni. Nic nie jest w stanie oderwać mnie od tego co się dzieje. Moje oczy obserwują dzieci i rodziców, ale serce i myśli są przy Panu. Jestem na skale.
Mój kręgosłup ma dość. Muszę się przesiąść. Szukamy krzesełka. Jola nie chce, ale idzie ze mną. Znajdujemy bliżej wolne krzesło, jedno się zwalnia. Trafiam tuż obok opętanego. Ale jest już ze mną Jezus. Nie boję się pomruków diabła, które wydobywają się z tego człowieka w trakcie modlitw o Ducha Św. Zawsze się boję! Zawsze. Tym razem nie, totalny pokój. Nawet nie muszę sobie powtarzać „jestem córką Króla królów’. Diabeł może mi skoczyć! Nie muszę powtarzać, bo to wiem. Trwa Msza. Podaję mu rękę na znak pokoju. Zaczyna mnie boleć brzuch. Trochę, coraz bardziej. Eucharystia. Księża wchodzą między rzędy niosąc ciało Boga. Bóg sam idzie, idzie ku nam. Pierwszy wychodzi nam naprzeciw.
Walka krok kolejny.
Ból wzmaga się, rozlewa. Oddycham, masuję, wciąż się modlę, ale zaczynają się lęki, są w tle… a może to tylko podszepty!
Uwielbienie po komunii. Ból staje się ciężki do zniesienia, ale wciąż śpiewam. Śpiew zaczyna boleć, szukam pomocy. Pokrótce – lekarz, karetka, dwa zastrzyki, wracam.
Jest przerwa. Nabieram odwagi i mimo bólu pokonuję masę schodów by spotkać Koleżankę ze szkolnych lat. Jest wspaniale. Modlimy się razem. Zaczyna się uwielbienie. Schola śpiewa i gra, zespół uwielbienia tańczy z flagami. Prowadząca poleca wyjąć białe chusteczki do nosa. Teraz pięćdziesiąt tysięcy osób macha chusteczką dla Jezusa, jest blisko. Idzie. Ma przepiękną monstrancję. Krzyż zrobiony z zaplątanych winorośli, pośrodku On, mój, piękny, biały, obecny.
Moja wyobraźnia widzi jego Twarz, tą z obrazu malowanego przez dziewczynkę, która była w niebie. Wiem, że tam jest. Czy sam biały chleb mógłby zgromadzić tyle tysięcy ludzi i pochylić ich na kolana? Wszedł na ołtarz. Czuję jak mija ból. Trwa to sekundę, może dwie. Cisza. Jezus staje na ołtarzu. Tam gdzie klęczymy światło świeci prosto na nas, przechodzi przez hostię i pada, oślepia. Przymrużam oczy. Ksiądz Bashabora mówi: „Jest tu kilka osób z chronicznymi bólami brzucha. Pan teraz Was uzdrawia. Właśnie przestaliście czuć ból.”
„Pan mój i Bóg mój” – w mojej głowie, sercu uwalnia się modlitwa uwielbienia. Pierwszy raz modlę się w językach. Jest pięknie. Zaczynam dziękczynienie, odwracam się do Joli z uśmiechem i łzami. Niech wie! To ja! Właśnie mnie uzdrowił. Mój Jezus, mój Ojciec, mój Bóg, mój Król, mój, mój, mój. Tysiące ludzi śpiewają Gloria in excelsis deo. W czasie uwielbienia jestem już w niebie. Otwieram oczy, ta ekstaza dotyczy wszystkich wokół mnie. Wszystkich prócz ochroniarza. Patrzy takim dziwnym zamkniętym na wszystko spojrzeniem. Modlę się za niego. Nie ma nic równie niesamowitego jak morze ludzi wielbiących Boga. Na stadionie kolejno zapalają się białe światła – uświadamiam sobie, że było już ciemno. W tym świetle chusteczki wydają się jeszcze bielsze. Wyobrażam sobie, że nasza wspólna modlitwa otwiera wielki kanał miłości wprost do tronu Boga. Wyobrażam sobie jak nas dotyka snopem światła, snopem miłości bezgranicznej, boskiej. Na dłoniach czuję ciepły dotyk. Do końca adoracji nie czuję bólu, nie czuję go po powrocie do domu. Uwolnił mnie. Gdzieś z tyłu głowy kolebie mi się diabelski podszept „wrócisz do domu i tak wszystko będzie po staremu, wróci dołek, zmęczenie, lenistwo duchowe, małżonek nie będzie robił zbyt wiele… Jak możesz wierzyć w jego nawrócenie!!!”. Odwracam się tyłem do tego myślenia. Nawet jeśli – ja jestem odnowiona, ożywiona, w świetle, nie schowam go już pod łóżko.
Przyjaciele odwożą mnie do domu. W domu cisza. Mąż wykąpał i uśpił dzieci. W koszach na brudną bieliznę został tylko stary plecak. W sypialni wiszą świeże firanki i zasłony. Rano wyrzuca śmieci, sprząta kuchnię, myje podłogę i odkurza, robi zakupy, obiera ziemniaki, gotuje. Wstaję obolała. Nie mogę usiąść na pupie – pośladek siny od zastrzyków. Upał. Prócz nowego Męża wszystko jest to samo, ale znowu nic nie jest takie samo. Jest inna perspektywa. A może to ja jestem już inna. Czy córka Króla królów będzie zniżać się do poziomu poniżej jej godności. Nie. Grzechowi mówię NIE. Szatan się miota. Jestem niewzruszona. Jezus odnawia rodzinę zaczynając ode mnie. Jestem spokojna. Jest ze mną Jezus.
Dziękuję CI PANIE, dziękuję Ci Jolu, moi Przyjaciele!

Foto Art4TheGlryOfGod / Foter / CC BY-ND

O autorze

Anna Ignatowska

Zawód wyuczony - dziennikarz. Zawód wykonywany - matka. Z zamiłowania - fotograf i pismak. Autorka "Dziennika pokładowego czyli wielodzietnika codziennego". Prowadzi blogi: pokladowy.pl oraz anna.ignatowska.pl

Leave a Reply

%d bloggers like this: