Relacje

Kto mnie kocha?

Jako studentka UG miałam praktyki studenckie w Domu Małego Dziecka. I chociaż było to bardzo, bardzo dawno temu to wspomnienia tamtych dni odzywają we mnie zawsze w okolicach Bożego Narodzenia. Pewnie dlatego, że właśnie te Święta to szczególny rodzinny czas. Kiedy patrzę na Świętą Rodzinę w naszej domowej szopce, kiedy czytam się jaką troską Józef otaczał Maryję i jak bardzo troszczyli się o dzieciątko to na sercu robi się ciepło, a w duszy rzewnie. I wtedy właśnie czasem stają mi przed oczami te wszystkie historie z którymi spotkałam się w okresie swoich studenckich praktyk.

Spośród ponad osiemdziesięciorga dzieci, które przebywały w tym czasie w domu małego dziecka tylko około dwudziestki było prawdziwymi sierotami, reszta to były tzw. sieroty społeczne. Dzieci, które miały rodziców, ale z różnych powodów społecznych trafiły do domu dziecka. Myślicie, że były to tylko dzieci z rodzin obciążonych alkoholizmem czy innymi patologiami? Otóż nie. Pierwszymi osobą, którą tam spotkałam oprócz personelu była starsza pani karmiąca butelką kilkutygodniowego niemowlaka. To była babcia odwiedzająca swojego malutkiego wnuczka obciążonego zespołem Downa. Chłopczyk urodził się w czasie gdy jego tata marynarz był w rejsie. Gdy mama dowiedziała się o chorobie malucha natychmiast skontaktowała się z mężem. I podobno wspólnie uradzili, że nie udźwigną ciężaru niepełnosprawności maluszka. Trafił do sierocińca. Chłopiec z zasobnego domu, z pełnej rodziny. Nie rozmawiałam z jego babcią (nie było nam wolno), ale kiedy widziałam jej smutek, łzy i to jak tuliła dziecko to moje serce rozpadało się na kawałki.

Inna była historia pewnych bliźniaków. Mający cztery lata chłopcy wyglądali na niespełna dwuletnie dzieci. Nie mówili, nie chodzili, załatwiali się w pieluchy. Oni również mieli mamę i tatę. Ale zostali zabrani z domu, bo ich ojciec sprawił sobie specjalną nabijaną gwoździami pałkę, by przywoływać ich do porządku. A mama? Mama była podobno kompletnie bezradna i uzależniona od męża oprawcy. Dzieci uratowała sąsiadka.

Był też siedmiolatek, który trafił do domu dziecka trzy lata wcześniej po śmierci mamy. Jego tata nie mógł się pozbierać i nie potrafił samodzielnie zająć piątką dzieci (to był najmłodszy). Kiedy po raz pierwszy spotkałam Allana (tak miał na imię chłopiec) jego gadatliwość i nadmierna potrzeba zawładnięcia każdym kto się pojawił wprost zbiła mnie z nóg. Byłam młoda, miałam mnóstwo zapału więc postanowiłam zostać tzw. zastępczą ciocią. Rzecz polegała na tym, że konkretna osoba (w tym wypadku ja) podejmuje się opieki i przyjaźni z konkretnym wychowankiem domu dziecka. W dniu, w którym miałam poznać swego podopiecznego (wybór nie należał do mnie) myślałam tylko o jednym – żeby to nie był Allan. Wiem, może to było nieładnie, ale bałam się że nie podołam. I oczywiście, pewnie już się domyślacie, kogo dostałam pod opiekę? Oczywiście Allana. Byłam przerażona, nigdy nie miałam do czynienia z siedmioletnim chłopcem o niespotykanej wprost energii. Ale to nie było trudne. Początkowo spotykaliśmy się tylko w domu dziecka (raz, dwa razy w tygodniu). Już po może miesiącu, kiedy szłam wzdłuż ogrodzonego placu zabaw, gdzie bawili się wychowankowie wszystkie dzieci krzyczały: Allan, Allan, twoja ciocia idzie. A on wybiegał do furtki z taką radością, że wzruszenie dusiło mnie w krtani. Nigdy nie pozwalał innym dzieciom ze mną rozmawiać – ja byłam JEGO ciocią. Co razem robiliśmy? Głównie rozmawialiśmy. Musiałam mu wymyślać takie bajki jakie teraz wymyślam swojemu Franiowi – takie zupełnie prawdziwe. O tym jak to Allan uratował inne dziecko, które prawie, prawie wpadło pod samochód. O tym jak wezwał pogotowie, bo pani opiekunka zachorowała. Ale największym przeżyciem dla Allana (i dla mnie) było kiedy wreszcie mógł odwiedzić mój dom. Interesowało go wszystko: co mamy w każdej szufladzie, dlaczego mamy taki mały stół i jak pracuje pralka. Równie ciekawe były wizyty w sklepie. To właśnie one pokazały mi jak okrojony jest świat tego dziecka. Nie tylko z miłości, ale z rzeczywistości. Allan nie wiedział co to jest reszta wydawana przez panią w sklepie, nie wiedział co to jest kaucja, a przede wszystkim nie wiedział co to jest bochenek, bo do tej pory chleb widział tylko w postaci… kanapek.

Nasza historia nie zakończyła się happy endem. Nie adoptowałam Allana, chociaż może i o tym myślałam. Allan był już w trakcie przygotowywania do umożliwienia adopcji kiedy się poznaliśmy i w jakiś czas potem dowiedziałam się, że znaleźli się rodzice adopcyjni. Moje wizyty musiały stać się rzadsze na rzecz spotkań z przyszłymi rodzicami. A zresztą i dla mnie rozpoczął się nowy okres w życiu czyli przygotowania do własnego ślubu. Któregoś dnia po prostu pożegnałam się z Allanem – za tydzień miał iść do własnego, mam nadzieję kochającego, domu. Kiedy ostatni raz odprowadzałam go po spacerze Allan zapytał:
– Ciociu, wiesz, że idę do rodziców?
– Tak – odpowiedziałam.
– Ciociu, a kto mnie tam kocha? – zapytał.
Pamiętam, że bałam się odpowiedzieć, bo nie wiedziałam kto go tam kocha. Wiedziałam tylko, że ktoś na niego czeka. Już nie pamiętam co mu odpowiedziałam, pewnie nic mądrego. Trudno mając troszkę ponad dwadzieścia lat i niewiele życiowego doświadczenia odpowiadać na takie pytania. Zresztą i dzisiaj nie wiem co powinnam odpowiedzieć. O jego losie wiem tylko tyle, że wyjechał gdzieś na południe Polski i do domu dziecka nie wrócił. Mam nadzieję, że ktoś go kocha.
Teraz kiedy sama jestem mamą i dużo więcej wiem o miłości często mówię do moich dzieci „kocham cię” choćby tylko po to, aby nigdy nie musiały zastanawiać się kto je kocha.

Tylu wśród nas jest samotnych, tylu potrzebujących wsparcia kogoś bliskiego. Czasem bycie przyszywaną ciocią, babcią, wujkiem może stać się dal jakieś rodziny ogromną pomocą. Czasem nie potrzebne są pieniądze by pomagać. Wystarczy zapytać: „Co u ciebie słychać?”, „Może masz ochotę na wspólny spacer, rozmowę, kawę?” albo, tak jak w tym czasie ”Czy masz z kim spędzić Święta?”
Bo jak powiedział Antoine de Saint -Exupery: „Przyjaciele są jak Anioły, które podnoszą nas, gdy nasze skrzydła zapomniały jak latać.”

Foto: pixabay

O autorze

Dagmara Kamińska

Mężatka z wieloletnim stażem, mama siedmiu synów i jednej córki, pisywała na portalu wPolityce oraz Deon. Obecnie studiuje pedagogikę i prowadzi edukację domową niepełnosprawnego syna. Konkursomaniaczka mająca na koncie dziesiątki jeśli nie setki konkursowych nagród, począwszy od domowych drobiazgów, a na samochodzie skończywszy.

Leave a Reply

%d bloggers like this: