Świadectwa

Moje życie miało się skończyć 13 maja o 15.20

Nadchodzi święto Matki Bożej Fatimskiej, a ja czuję ogromne przynaglenie, by dać Wam świadectwo z mojego życia.
Jest to świadectwo dotyczące głównie opieki Maryi oraz Bożej Opatrzności, ale myślę, że w sposób szczególny dotyczy też Aniołów. Zwłaszcza mojego Anioła Stróża. Z Maryją wiążą się największe cuda w moim życiu, głównie uzdrowienia i nawrócenia. To Ona wstawia się za mną, dzięki niej ja, członkowie mojej rodziny oraz wiele znajomych osób dostąpiło uzdrowienia z chorób (alkoholizm, torbiel w mózgu, nowotwór). To Ona połączyła uzdrawiając kilka rozpadających się małżeństw. Pośrednio to właśnie Jej zawdzięczam swoje nawrócenie, to Ona w chwili zwątpienia nałożyła mi swój szkaplerz karmelitański nie patrząc jak wielkim grzesznikiem jestem.

Przejdźmy do roku 2012.

Matka Jezusa w wielu swoich obietnicach dała słowo, że swoje dzieci (czcicieli) oznaczy szczególnymi łaskami, w tym między innymi będą domyślały się swojej śmierci, nim ona nastąpi. Tego roku doświadczałam właśnie takiego poczucia. Ubezpieczyłam się więc na życie, by zabezpieczyć rodzinę finansowo, spisałam testament, walczyłam by unikać grzechu i stale być w łasce uświęcającej. Czułam się gotowa na wszystko. 12 Maja 2012 r. wybrałam się w podróż do Poznania. Jako fotograf ślubny byłam sponsorem nagrody w pewnym konkursie i pojechałam uwieczniać ślub bardzo wierzącej, miłej pary, która zwyciężyła w owym konkursie na portalu ślubnym, gdzie się ogłaszałam jako jeden z wielu fotografów. Podróż odbyła się normalnie (o ile normalne może być podróżowanie naszymi liniami kolejowymi). Ślub był wspaniałym i pięknym wydarzeniem, wszystkie karty były pełne zapisanych wspaniałych chwil, zdjęcia wyszły świetnie, a ja byłam wykończona. Ale taka jest, a raczej była moja praca w tamtym czasie.

Nocowałam u przyjaciółki pod Poznaniem. Właśnie ta przyjaciółka – Kasia cały dzień i noc robiła mi za szofera, ale mogłyśmy pobyć razem i myślę, że było to bardzo cenne.

13 maja koło godziny 14:30 na życzenie męża Kasi zatrzymaliśmy się w lesie z czwórką ich dzieci, by zrobić małą plenerową sesję. Nie czułam się pewnie i byłam bardzo zdenerwowana. W zasadzie wtedy nie wiedziałam czemu. Wyczuwałam zagrożenie. Wtedy wydawało mi się, że było związane z deszczem i grzmotami szumiącymi już coraz bliżej nas, dzieci biegały blisko jeziora, a moja irytacja wzrosła do granic wytrzymałości. Czułam ogromne przynaglenie do powrotu, choć pociąg z dworca w Poznaniu miałam dopiero na 16:15, bilet tkwił w mojej kieszeni, a bagaże w kufrze Kasiowego auta. W końcu rozpadało się na dobre. W aucie okazało się, że rodzinka nie bardzo chce pozapinać pasy – zarówno dzieci jak i rodzice. Moja złość sięgnęła zenitu, oświadczyłam, że albo zapną pasy, albo nigdzie nie ruszymy. Otworzyłam drzwi i byłam gotowa wysiąść. Zgodzili się i pozapinali, najtrudniej było z Kasią. Uznała, że pas ją uwiera, zawsze jeździ bez pasa, nie zapnie go i koniec kropka.

Znowu uciekłam się do szantażu, a pamiętam, że już nie przebierałam w słowach. Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło, ale byłam zła jak osa i gotowa na wszystko byle zapięła ten pas. Wyruszyliśmy w niezbyt przyjemnej atmosferze, ale ochłonęłam i przeprosiliśmy się nawzajem, by dalej jechało się miło. Po paru kilometrach zapaliła się kontrolka paliwa, zaproponowałam, żeby go dolać, przystanąć na jakimś przystanku. Kasia chętnie się zgodziła, miała kanisterek pełen benzyny i plan zatrzymania się już nieopodal. Niestety jej mąż uparł się, by jechać dalej. Była godzina 15: 20 – właśnie spojrzałam na zegar i tę godzinę podałam mężowi Kasi, który podejrzewał, że mój niepokój wynika z obawy, czy zdążę na pociąg.

 

W tym samym czasie w Przasnyszu moja osobista Teściowa odchodziła od zmysłów. Ma ona bowiem interesujący dar. Za każdym razem, gdy w rodzinie ma się wydarzyć poważna choroba lub śmierć, Teściowej śnią się koszmarne sny, zrywa się mokra od potu i wie, że coś złego spotka kogoś z najbliższych. W piątek, sobotę i niedzielę męczyły ją właśnie takie sny. Jak nigdy w takiej sytuacji pobiegła do spowiedzi by wyznać swoje zmartwienie spowiednikowi. Ksiądz zaproponował, by w niedzielę (13 maja) poszła na nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego na godzinę 15:00, a wcześniej ofiarowała całą rodzinę Matce Bożej z prośbą o opiekę nad każdą osobą w rodzinie. W ich parafii wizytował wtedy obraz Matki Bożej i właśnie przed tym obrazem Teściowa ofiarowała ze łzami w oczach wszystkie swoje dzieci, synowe, zięcia, brata i wnuki.

Gdy Teściowa odprawiała koronkę do Miłosierdzia Bożego, 300 km dalej – może kilometr, może dwa dalej od przystanku, na którym chciałam się zatrzymać – z naprzeciwka jadąc bokiem wyskoczył zza zakrętu samochód. Zarzucało go na boki jak rybę i z przerażeniem patrzyłyśmy czy zdąży się zatrzymać, zanim tam dojedziemy. To były sekundy od momentu zobaczenia auta do zderzenia. Kasia zdążyła wypowiedzieć jeden wyraz na „k”  i w momencie gdy  wydawało się, że już nas minął, uderzył z ogromną mocą w nasze tylne, lewe koło. Wysoki van Kasi obrócił się, wykoziołkował, upadł i sunął kilka metrów po ziemi. W środku już w momencie, gdy poczułam silne uderzenie ze spokojnym (nienaturalnie spokojnym) chłodnym i analitycznym umysłem, wyliczałam, co może stać się za chwile.

W tych ułamkach sekund przypomniałam sobie, że te właśnie modele vanów lubią się przewracać – to  odstręczyło parę lat wstecz mojego męża od kupienia go – wczułam się w przeciążenia i doszłam do wniosku, że upadniemy moją stroną. Wiedziałam, że przestrzeń między mną, a oknem jest wręcz mikroskopijna, budowa wnętrza tego samochodu jest wyjątkowo nie przemyślana – pomiędzy przednimi fotelami można postawić pralkę lub lodówkę, a barkiem w zasadzie dotyka się drzwi. W tych setnych sekundach niewyobrażalnym cudem przeanalizowałam swoje położenie w tym aucie i jakąś nadludzką mocą i świadomością, co robić odepchnęłam się nogami i złapałam całymi siłami bicepsów fotela kierowcy, by być na samym środku pojazdu, automatycznie zblokowane pasy szarpały mnie w przeciwną stronę, ale mimo tego użyłam całej siły moich dość słabych rąk by być na środku auta. Tu dostrzegam pomoc Anioła, moje ręce nie wytrzymały by takich przeciążeń bez żadnej pomocy z zewnątrz. Samochód przewracając się na prawy bok wytworzył tak duże przeciążenie, że w momencie upadku oderwało po trochu moje ręce i przechyliłam się razem z samochodem, pomyślałam wtedy – „zaraz umrę, co będzie z dziećmi?”. Jednak coś niewidzialnego podtrzymało moją głowę centymetry od asfaltu, bo szyby już tam nie było. Błogi spokój mimo silnych uderzeń przestraszonego serca dał mi jeszcze pomodlić się „Jezu uratuj nas wszystkich”. W tym momencie nastąpiło właśnie zderzenie z podłożem i rozbryzg szyb wokół mnie. Pomyślałam, że przymknę oczy i zabiorę rękę, bo poczułam tarcie o oszklony już asfalt jezdni. Samochód stanął.

Wszyscy wisieli na pasach, które zblokowane nie dawały się wypiąć. Ja leżałam na drzwiach i zbitej szybie. Gdyby pasy nie były zapięte – pewnie już bym nie żyła. Gdyby nie ta ponad naturalna moc, moja głowa rozbryzgałaby się razem z szybą. Następnie znowu nieludzką siłą odpięłam moje pasy i kolejno trójki dzieci wiszącej za mną. Wciąż niesamowicie przytomna i analityczna jak na sytuację, w której się znalazłam wykonywałam wszystko, co konieczne jest w tym przypadku. Uprzednio umieszczony między moimi nogami sprzęt fotograficzny wart ok. 10 tys. zł. (na kredyt!) tkwił tam nienaruszony.

Kasia wisiała nade mną i traciła świadomość (pewnie na skutek szoku, bo nie doznała żadnych obrażeń). Próbowałam ją wypiąć z pasów, ale nie byłam w stanie. Ona zauważyła krew i znów odjechała. Wygrzebałam się z auta na czworaka po szkle i ze zgromadzonymi gapiami i Kasi mężem postawiliśmy wielki samochód na kołach. Sprawdziłam stan Kasi – by stabilny, była w ciężkim szoku. Kazałam jej pod żadnym pozorem się nie ruszać, nie wiedziałam w jakim stanie jest jej kręgosłup – nie krwawiła. Na rowie koło drogi stały jej wystraszone dzieci, a mąż latał i zbierał bagaże porozwalane po całej drodze.

Obejrzałam każde dziecko z osobna – nie krwawiły. Sprawdziłam czy nie mają ran, czy nie są wyziębione i nakazałam jakiejś kobiecie, by ich pilnowała, aby nie wyszły na drogę. Jakąś nieludzką wręcz cierpliwością opiekowałam się wszystkimi, nakazałam wyjęcie trójkątów, bo samochody wciąż przejeżdżały między dziećmi, bagażami, a Kasią wcześniej uwięzioną, teraz tylko siedzącą w rozbitym samochodzie. Obejrzałam miejsce zajścia. Nasz samochód znajdował się nie przeciwległym pasie niż ten do tego, po którym jechaliśmy i kilkaset metrów dalej od miejsca uderzenia. Za nami stały jeszcze trzy popsute samochody i ludzie z komórkami wzywającymi pogotowie, policję i straż. Wszystkie te służby dołączyły do nas bardzo szybko. Wcześniej jakaś kobieta zauważyła, że bardzo krwawię, krew kapała mi dużymi kroplami z już mocno rozdartego rękawa bluzy. Podziękowałam jej, pożyczyłam bluzeczkę od dziecka Kasi i instruowałam roztrzęsionego gapia jak ma mi zawiązać rękawy, żeby zatamować upływ krwi. Spokój w takich sytuacjach nie jest moją domeną. Dziesięć lat wcześniej w wypadku czołowym nie potrafiłam stwierdzić jak się nazywam, ani gdzie się znajduję. 😉

Lekarze po dokonaniu oględzin rannych nakazali mi niewychodzenie z auta, w nim zresztą mnie zastali, bo dotrzymywałam towarzystwa, co chwila odjeżdżającej w niebyt Kasi.

Doktor opatrujący moją rękę obciął rękaw mojej ulubionej bluzy i spokojnie wytłumaczył, w jakim położeniu się znajduję. Okazało się, że tylko po mojej stronie nie ma szyb, że to, że nie czuję bólu w ciele jest skutkiem szoku i że moja prawa ręka jest rozszarpana i tkwi w niej bardzo dużo odłamków szkła. Z góry uprzedził mnie, że taka rana goi się fatalnie i może się okazać, że stracę rękę. Polał mi ją czymś co przypomniało mi, jak bardzo można poczuć ból i jak unerwiony jest łokieć, bo to właśnie on ucierpiał najbardziej. Wezwał też do mnie helikopter, ale uparcie odmówiłam wzięcia mnie na pokład. Miałam dość przygód 😉 jak na jeden dzień.

616894_500124126680102_1763801708_o

Pozwoliłam się posadzić w karetce w miejscu dla ratownika obok ułożonej na noszach pani, która spowodowała wypadek. W karetce zaczynało do mnie dochodzić co mogło się stać i czułam ból całego ciała. Co chwila pytano mnie jak się nazywam, czy nie jestem w ciąży, ile mam lat, dzieci itd. Dużo później dowiedziałam się, że w ten sposób sprawdzali jak bardzo uszkodzony mam mózg. Dopiero w szpitalu zobaczyłam jak strasznie wyglądam ja i moja ręka. Bez znieczulenia wyciągano mi szkło z łokcia, ale niestety część z niego nie udało się wyjąć i tkwi tam do dziś.

Jestem pewna, że tego właśnie dnia – 13 maja, w święto Matki Bożej Fatimskiej, o godzinie 15:20 w godzinie Miłosierdzia Bożego moje życie w wieku 35 lat miało się już skończyć. Tego dnia narodziłam się na nowo.

Zrobiono mi 12 prześwietleń różnych części ciała. Poza porozrywanym łokciem nie znaleziono żadnych innych uszkodzeń. Rana faktycznie paskudziła się tygodniami i trwałam w lęku czy kiedyś uda mi się wziąć aparat do ręki. Z czasem okazało się, że mam też pęknięty dysk i przepuklinę kręgową w kręgach szyjnych, ale nie mogę udowodnić, że jest to zw. z wypadkiem, bo wtedy nie było tego typu uszkodzeń uwidocznionych na kliszy RTG. Tak jednak uważa lekarz, ponieważ jest to bardzo częste uszkodzenie powypadkowe u kobiet. Będę miała operowany ten dysk i wszczepiany implant.

W tym wypadku nie ucierpiała ani jedna osoba („Jezu uratuj nas wszystkich!”), choć rozbite zostały cztery samochody. Pani, która ze zbyt dużą prędkością wjechała w ostry zakręt, z którego ją wyrzuciła nieludzka siła jej samochodu miała tylko zadrapany policzek, reszta osób przeżyła szok.

Być może jest jeszcze jakaś misja przede mną, mam nadzieję ją odkryć i wykonać zgodnie z Wolą Bożą. Od tamtej pory (mimo orzekniętej przez lekarzy niepłodności związanej z poronieniem) urodziłam dwie śliczne bliźniaczki – zaszłam w ciążę w sierpniu, dwa miesiące po wypadku – jednej z nich dałam imię po Michale Archaniele, w którego opiekę wierzę całym sercem. Napisałam dwie książki, jedna jest już drukowana – dzięki jej treści nawróciła się już jedna osoba, drugą rozesłałam do wydawnictw, zyskałam kilku nowych wspaniałych Przyjaciół, Kasia zawsze zapina pasy, miesiąc później miała groźniejszy wypadek, z którego dzięki pasom wyszła bez szwanku 🙂

Jeśli to, co napisałam umocni Kogoś z Was lub Waszych bliskich w wierze, da nadzieję, pomoże wzrastać, wesprze w modlitwie, to było warto ucierpieć w tym wypadku.

Chcę Wam powiedzieć – Któż jak Bóg! I – zawierzcie Siebie i Swoje Rodziny Maryi, jej ręce nosiły nasze Zbawienie!

Chwała Panu!

 

Foto: Pilgrim Fatima / Foter / CC BY-SA

O autorze

Anna Ignatowska

Zawód wyuczony - dziennikarz. Zawód wykonywany - matka. Z zamiłowania - fotograf i pismak. Autorka "Dziennika pokładowego czyli wielodzietnika codziennego". Prowadzi blogi: pokladowy.pl oraz anna.ignatowska.pl

4 komentarze

Leave a Reply

%d bloggers like this: