Społeczeństwo

Największe zadanie: troska

Jak było z moimi dzieciakami? Najpierw zwyczajnie. Pierwsza wizyta w Ich domu pozostanie niezapomniana nie dlatego, że było rewelacyjnie i że wszystko się udało. Było dokładnie odwrotnie. Byłam przestraszona. Bałam się jak nigdy wcześniej. I co z tego, że widywałam niepełnosprawnych na ulicy, w sklepie, w kościele. Stanąć z nimi twarzą w twarz to zupełnie inna sprawa.

Zwyczajne było to, że One były zwyczajne, One były sobą. Były takie, jak zawsze: ktoś nie mówił, ktoś nie chodził, ktoś nie widział. Były sobą, bez makijażu i w domowych kapciach. Oczywiście, że to przenośnia. Wszystkie miały buty z piętami, kilkoro z nich miało sznurowane buty ortopedyczne, wiązane nad kostką i zabezpieczone dodatkowo paskiem na rzep. Kiedy weszłam, natychmiast podeszła do mnie Ania, zacierając ręce, aby pogłaskać po ramionach. Tak witała każdego wchodzącego. Potem pojawiła się Basia, która bez słowa zabrała mi kurtkę i niemalże siłą zdjęła buty. Znaczy – miałam zostać dłużej. A potem – stanęłam oko w oko z Martyną. Wzięła moje ręce w swoje, przyłożyła do szyby regału… chciała się bawić!

Bałam się. Moje dzieciaki – takie one moje, jak żadne inne. Chciałam im nieba przychylić. Chciałam im powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, My tak pocieszamy, takimi ogólnikami. U nich, z nimi… nie mogło być dobrze, bo te dzieciaki naprawdę niosły o wiele za wiele. Nie podważam wszechmocy Pana Boga i Jego doskonałego planu dla każdego z nas. Ale, tak po ludzku… za wiele.

Moje dzieciaki miały nas, opiekunów. Miały siebie samych. Czasem – miały rodziców. Za mało, za rzadko, za krótko. Ale miały. Była tam taka Renia, która przede wszystkim miała siebie. Dziewczynka z autyzmem, zajęta stukaniem w swój mały, czerwony klocek. To była jej jedyna zabawka. Zainteresowanie Reni czymś innym graniczyło z cudem. Była tylko jedna rzecz jeszcze, którą lubiła. Tą rzeczą było „jeść”.

Pora posiłku była najszczęśliwszą porą dnia. A że posiłki były pięć razy dziennie… moje dzieciaki była prawie cały czas szczęśliwe. W jedzeniu odnajdowały swoje być albo nie być. I trzeba było tak to urządzić, żeby ich nie unieszczęśliwić, ale też – kontrolować, ile i co jedzą. One nie umiały kontrolować. Nie miały hamulców. To, co nam każe odejść od stołu albo nie sięgać po kolejną kromkę chleba – u nich „nie działało”. Tak, jak nie działały inne rzeczy: u każdego jakiś inny „drobiazg”: mówienie, chodzenie, słyszenie, widzenie…

Jedynym moim zadaniem było – troszczyć się. I tę troskę uważam za największy zaszczyt, jaki mógł mnie spotkać.

 
Photo credit: Uwe Hermann / Foter.com / CC BY-SA

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: