Małżeństwo

Nie dziś, nie teraz

Na początek zastrzeżenie: to tekst raczej dla pań – takie między nami, kobietami, plotkowanie (nie tylko) o mężczyznach. Tak, tak, czasem musimy poplotkować sobie we własnym gronie…

Jest takie żartobliwe powiedzenie: jak mężczyzna mówi, że coś zrobi, to to zrobi, i nie trzeba mu o tym raz na pół roku przypominać. Kiedy na nie trafiłam, pomyślałam: wypisz, wymaluj – mój mąż. „Czy możesz to zrobić?” – „Ale dziś?”. „Czy możesz zrobić tamto?” – „Ale teraz?”. Od dawna powtarzam, że dla niego najlepszy termin na wszystko, to „nie dziś i nie teraz”. Tylko że… to żartobliwe powiedzenie nie ja wymyśliłam… Więc generalnie coś jest na rzeczy? Kiedy rozmawiałam o tym z przyjaciółką (mężatką z dłuższym stażem), powiedziała: „Kochana, to nie twój mąż tak ma, to po prostu mężczyzna tak ma”. Potem inna znajoma, zupełnie o to przeze mnie niezagadnięta, opowiadała o podobnych jak moje rozmowach ze swoim mężem. I tak raz i drugi, od słowa do słowa, aż utwierdziłam się w przekonaniu: tak, coś jest na rzeczy!

Ale nie po o tym piszę, żeby się żalić na męża (niczego nie ujmując innym panom: mam najlepszego męża na świecie!) czy mężczyzn w ogóle. Tylko skoro jest, jak jest, to co my, kobiety, najczęściej w gorącej wodzie kąpane, dla których najlepszy termin na wszystko to „od razu i natychmiast”, mamy z tym zrobić? Albo inaczej: jak sobie z tym radzić? Żeby nie zwariować, nie wszczynać kłótni, ale też nie odpuszczać (a niech tam, to niech nie będzie zrobione – bo właśnie chcemy, żeby było zrobione!). Nie jestem psychologiem, więc w żadne rozważania o różnicach psychiki kobiet i mężczyzn, rozwiązywaniu konfliktów, asertywności itp. wdawać się nie będę. Nie znam się na tym. Ale znalazłam swój sposób, a nawet swoje sposoby na „nie dziś i nie teraz” mojego męża i moją ewentualną frustrację z tego powodu.

Po pierwsze, nieraz przekonałam się, że niezrobienie czegoś od razu może wyjść na dobre. Bo nie działa się pochopnie, bo okoliczności się zmieniają, bo pojawiają się nowe możliwości… I po jakimś czasie to, co „dziś i teraz” mogło być załatwione nawet całkiem dobrze, daje się załatwić bardzo dobrze. Czasem więc po prostu ulegam niespieszności mojego męża, postanawiam jej zaufać i czekam, co z tego wyniknie. Zwłaszcza gdy rzecz dotyczy czegoś więcej niż np. zapchany zlew. Powiedzmy: jakiegoś znaczącego wydatku czy istotnej decyzji. Tu naprawdę cierpliwość często wyjątkowo popłaca.

Po drugie, kiedy uznaję, że coś nawet dla mnie nie jest specjalnie ważne, co jakiś czas zwyczajnie o tym mówię. No, tak właśnie raz na pół roku. Przypominam, ale bez pretensji. Z nadzieją, że kropla drąży skałę. Zwykle skutkuje.

Po trzecie – i to dla nas, niecierpliwych kobiet, pewnie najważniejsze – kiedy z różnych, mniej lub bardziej znaczących powodów, zależy mi, żeby coś zostało zrobione „dziś i teraz”, już nie mówię: czy możesz zrobić to, czy możesz zrobić tamto? Tylko: chciałabym, żebyś zrobił to czy tamto – kiedy możesz to zrobić? Albo: czy możemy ustalić, kiedy to zrobisz? I… to zdaje egzamin! Bo mąż nie musi „dziś i teraz”, sam może wybrać dogodny czas na zrobienie danej rzeczy, więc się nie irytuje. A ostatecznie to przyzwoity facet, który na dodatek mnie kocha, więc bierze pod uwagę to, o co proszę – i nie poda terminu za pół roku. Wobec tego i ja się nie irytuję, bo wiem, że to czy tamto wtedy i wtedy będzie zrobione.

Poza tym… Cóż, my, kobiety, często myślimy, że musimy. Musimy „dziś i teraz”. Posprzątać, wstawić pranie, iść na zakupy, przynajmniej zacząć wreszcie prasować tę stertę ubrań… A co, gdyby choć raz na jakiś czas pozwolić sobie na „nie dziś i nie teraz”? Ja ­– mimo że jestem koszmarną pedantką – czasem próbuję. I świat się nie zawala, na dodatek zyskuję czas, by poczytać, obejrzeć film, posiedzieć przy kominku czy pójść wcześniej spać. Jest całkiem przyjemnie, a to, co się odpuściło, w końcu daje się nadrobić.

Wydaje się więc, że – jak w wielu sprawach – najlepszy jest złoty środek. Coś pomiędzy męskim „nie dziś i nie teraz” a kobiecym „od razu i natychmiast”. Kolejny dowód, że mężczyzna i kobieta są sobie potrzebni, bo cudownie się uzupełniają.

O autorze

Magdalena Cicha-Kłak

Z wykształcenia – polonistka, z zawodu – redaktor wydawniczy, z konieczności – znawca amator zdrowej kuchni (od ponad 20 lat choruje na stwardnienie rozsiane, które leczy m.in. dietą). Przez krótki czas studiowała także teologię. Odbyła formację ignacjańską (ćwiczenia duchowne św. Ignacego) i na co dzień stara się żyć tą duchowością. Pasjonatka książek, haftu krzyżykowego i dobrego jedzenia. Żona i mama.

Leave a Reply

%d bloggers like this: