Społeczeństwo

„Non possumus”? – to takie niemodne… czyli znak pokoju na opak

Wszystko to oparte na kłamstwie, na przedefiniowaniu pojęć, na emocjach, szczęściu określanym jako dobre samopoczucie i przyjemność. Nie ma już miejsca na takie przestarzałe terminy jak nawrócenie, walka z grzechem, dźwiganie krzyża, posłuszeństwo pasterzom. Ważniejsza jest samorealizacja, bycie w zgodzie z sobą, ze swoją „naturą”(?).

My, chrześcijanie, to jesteśmy jacyś dziwni. Niby z tego świata, ale nie do końca. Gdy rozmawiamy z ludźmi niepodzielającymi naszej perspektywy – albo którym się wydaje, że podzielają – to finalnie i tak dochodzimy do ściany, której obejść się nie da. Ostatnia sytuacja z kontrowersyjną kampanią „Przekażmy sobie znak pokoju” pokazuje to niemal podręcznikowo.

Redaktorzy Tygodnika Powszechnego, Więzi, czy Znaku – kościelni patroni akcji – chyba nie potrafią odmawiać, zwłaszcza gdy przychodzi pytanie ze strony tak światowych środowisk, jak uciskane homolobby. Chociaż pewnie gdyby o ichniejszy patronat zwrócili się organizatorzy, dajmy na to, Marszu Niepodległości, albo jakiejś kampanii społecznej promującej inne, dyskusyjne i „kontrowersyjne” przedsięwzięcia (nie daj Boże  z okolic Torunia), przychylność i pokój nie byłyby już tak oczywiste. Obym się mylił. (Tak na marginesie: mina pt. „ksiądz Charamsa” została już w redakcji na Wiślnej zapomiana?)

Czytam np. komentarze zwolenników tej akcji, utrzymane w stylu: ale o co chodzi, po co te protesty? przecież tu idzie jedynie o uwrażliwienie na potrzebę szacunku wobec drugiego człowieka. Serio? Tylko o to? Szymon Hołownia pyta w swoim tekście w Tygodniku Powszechnym:

Nie wiem, skąd kard. Stanisław Dziwisz, protestujący przeciw kampanii w specjalnym liście, powziął informację, że owa kampania „ma na celu nie tylko promowanie szacunku dla osób homoseksualnych, ale również uznanie aktów homoseksualnych oraz związków jednopłciowych za moralnie dobre.

Hm, może stąd, że kard. Dziwisz potrafi czytać, myśleć i wyciągać wnioski? Może stąd, że on (albo jego współpracownicy) przeczytał teksty programowe organizatorów kampanii, obejrzał towarzyszące jej filmy promocyjne? Na przykład dające świadectwo mrocznego i bolesnego życia bohaterki jednego z nich przed jej coming-outem, i niemal sielankę po założeniu „rodziny” ze swoją partnerką. W naszym zacofanym kraju nie może jej jeszcze oficjalnie nazwać żoną, ale… właściwie to dlaczego nie? Czy to nie byłby też znak pokoju, objaw wrażliwości i serdeczności, gdybyśmy wreszcie dali sobie spokój z tą krępującą i niedzisiejszą biurokracją, Kościołem zapatrzonym w literę prawa, a nie jego ducha, i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko to oparte na kłamstwie, na przedefiniowaniu pojęć, na emocjach, szczęściu określanym jako dobre samopoczucie i przyjemność. Nie ma już miejsca na takie przestarzałe terminy jak nawrócenie, walka z grzechem, dźwiganie krzyża, posłuszeństwo pasterzom. Ważniejsza jest samorealizacja, bycie w zgodzie z sobą, ze swoją „naturą”(?).

Jeśli chcemy ograniczyć się do samego spojrzenia na plakat kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”, jako do zaproszenia do spotkania, wspólnej rozmowy, życzliwości – to dla mnie doskonałym przykładem jest poniższa rozmowa, Tomasza Terlikowskiego (przedstawiać chyba nie trzeba) z Marcinem Dzierżanowskim (z Wiary i Tęczy). Ktoś pomyśli: no tak, krwiożerczy i psycho-fanatyczny Terlik w jednym studiu z oszołomem LBGTQWERTY? To musiało się skończyć nawalanką!

Absolutnie, rozmowa odbyła się z pełną klasą i kulturą, w atmosferze serdeczności a nawet przyjaźni (panowie znają się od dawna), a nawet (co w takich dyskusjach niestety rzadkie) z przedstawianiem swoich racji spokojnie i merytorycznie, z szacunkiem wobec interlokutora. Warto zobaczyć! Tylko że… na koniec i tak dochodzimy do pewnej ściany, której nijak nie da się obejść.

Gdy pozostajemy na poziomie apelów o życzliwość, brak przemocy, niewyrzucanie takich osób ze wspólnot kościelnych – to każdy zdrowo myślący człowiek może tylko przytaknąć. Ale gdy przejdziemy na poziom wyżej (albo głębiej), czyli zadamy pytania o logiczną konsekwencję nieprzyjmowania w całości nauczania Kościoła, o perspektywę zbawienia… to przychodzi smutna konstatacja, że po prostu się nie da. Nie trzyma się to kupy. Bilans się nie zgadza. Nie możemy tego zmienić, non possumus.

Nie mieści się to w żadnej z moich dwóch ulubionych spojrzeniach na Kościół: ani w konwencji et-et, ani w trosce o dobre akcentowanie. Nie chodzi tu o gejów czy lesbijki, „problem” jest taki sam jak w przypadku rozwodników, ludzi współżyjących przed ślubem – czyli w ogóle wszystkie obrzeża ludzi ochrzczonych, próbujących ominąć naukę Kościoła o małżeństwie, o tym, że współżycie seksualne jest piękne, cenne i święte, ale tylko tam, po ślubie, nigdzie indziej.

Bardzo potrzebujemy dobrych duszpasterzy i spowiedników, którzy dotrą do tych osób, nie odepchną ich od Kościoła, ale skierują na drogę nawrócenia. Ale na pewno nie potrzebujemy pożytecznych idiotów (nie chcę nikogo obrazić, proszę sobie sprawdzić, jaka jest geneza tego określenia i co ono oznacza), którzy ochoczo dadzą niby katolickie usprawiedliwienie dla akcji, która niesie półprawdy, zaciemnia obraz, sieje zamęt.

Dodajmy jeszcze prowokacyjne hasło, zaczerpnięte z liturgii, i mamy gotową bombę. Czy ktoś z Tygodnika Powszechnego, Więzi, Znaku pomyślał o tym, jak to hasło jest przewrotne? Jak zakłamuje rzeczywistość? Trzeba być ignorantem liturgicznym, żeby o znaku pokoju myśleć jak o życzliwym poklepaniu po plecach, przekazie pt. lubię cię, bez względu na to co robisz i jaki jesteś. Nie, wezwanie „Przekażcie sobie znak pokoju” znaczy zupełnie coś innego. To, jak go w dzisiejszych czasach przetworzyliśmy, skupiając się z wyczekiwaniem, który polityk poda rękę drugiemu politykowi, to już zupełnie inna rzecz.

Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. (J 14, 27)
Przy okazji: wszystkim redaktorom katolickich tygodników i miesięczników, patronów tej akcji, których bardzo szanuję, dedykuję postać Neville’a Chamberlaina, który we wrześniu 1938 roku również „przywiózł pokój”. Pod rozwagę.

Osobiście nie mam żadnego problemu nie tylko z podaniem ręki, ale i z utrzymywaniem dobrych relacji i przyjacielskich znajomości z ludźmi odrzucającymi naukę Kościoła. Jesteśmy wolnymi ludźmi, nikt nikogo na siłę nie powinien nawracać ani traktować ideologicznie. Bądźmy jednak uczciwi, nie wykonujmy łamańców myślowych, żeby ułożyć puzzle z części, które nie są z tej układanki.

Photo credit: B Tal via Foter.com / CC BY-NC

 

O autorze

Jan Buczyński

W domu mąż Elżbiety i tata Basi. W pracy organista parafialny,
dyrygent chóralny i katecheta przedszkolny. W wolnej chwili bloger
(ejtomy.pl, publikuję również na areopag21.pl). Z wykształcenia
teolog i muzyk, z zamiłowania czytelnik książek, słuchacz muzyki,
pasjonat historii oraz obserwator otaczającej rzeczywistości.

Leave a Reply

%d bloggers like this: