Wiara

Ostatni będą pierwszymi

Pewnej sierpniowej niedzieli prawie wbiegłam na mszę świętą, tuż przed jej rozpoczęciem, i zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc – w nawie głównej, w drugiej ławce. Po mszy mój znajomy gimnazjalista wymaszerował z bocznej nawy i skonsternowany dziwił się, jak można usiąść w TAKIM miejscu. Nawet ucieszyłam się, że będzie okazja do wymiany zdań innej niż nieśmiertelne i pogrążające w otchłani bezsensu: „Jak tam w szkole? – W porządku”… Niestety nic z tego nie wyszło – padał deszcz i wszystkim się śpieszyło.
Pomyślałam, że po prostu napiszę o tym, dlaczego czasem siadam w pierwszej ławce w kościele.

Otóż jest to jedyne miejsce, w którym jako matka mam szansę na trochę spokoju od brykającego dziecka (jeśli przyjdziemy razem). Im więcej dziecko widzi, tym mniej rozrabia. A jak rozrabia tuż przed księdzem, to można je w konsekwencji wydelegować do zakrystii celem przeproszenia księdza za przeszkadzanie. Czasem to pomaga. To był akurat najbardziej przyziemny powód mojego postępowania.
Z drugiej strony traktuję siadanie w pierwszych ławkach jako wyraz walki z własnymi strachami. Nie boję się księdza – dlaczego mam się go bać? Przecież on prawdopodobnie się cieszy, że ludzie, włącznie ze mną, przychodzą do kościoła. Nie rozmawiam w trakcie mszy, więc nie mam powodu do obaw, że mi zwróci uwagę.
Nie boję się, że zostanę wyśmiana. Raczej inne zachowanie wydaje mi się absurdem.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: mój przyjaciel zaprasza mnie na domówkę i przygotował najlepsze jedzenie na tą okazję. Ma dużo do świętowania, dlatego chce to robić co tydzień w niedzielę. Dużo się wydarzyło w jego życiu tego dnia – zwyciężył śmierć, pokonał szatana i jeszcze do swojego domu niebieskiego trafił. Przychodzę do jego domu, wchodzę do przedpokoju, witam się ze znajomymi, którzy tam wcześniej dotarli i z gospodarzem –Jezusem… a potem mówię: „Sorki, Jezu, ale ja na salon nie będę wchodziła, postoję sobie tu, w przedpokoju, razem z kolegami. Najwyżej na chwilę po coś do jedzenia ze stołu wpadnę albo w ogóle nie będę Ci głowy zawracała i zaraz znikam. Najlepiej zanim moi znajomi zorientują się, że się angażuję”.

A gdyby tak odwrócić role? Zapraszacie gości, serwujecie jedzenie, a goście w przedpokoju na wycieraczce świętują we własnym gronie, bo się obawiają wejścia do salonu.
Wiadomo – czasem jest tak duża impreza, że wszyscy się w salonie nie mieszczą, dom pęka w szwach i każdy skrawek jest dobry, by poświętować. Ale jeśli jest wybór?
Ja się nie boję skorzystać z takiego zaproszenia, a przecież każdy z nas jest zaproszony do takiego świętowania.

Jednak samo zaproszenie nie likwiduje obawy wychodzenia przed innych ludzi. Zawsze podobali mi się przeróżni bohaterowie książek i filmów wychodzący przed szereg, odważni, ratujący dziewczynę/ rodzinę/ naród/ świat. Zazwyczaj się ich podziwia. Ja też ich podziwiam. Staram się choć czasem być jak „Oni” – choćby w formie znalezienia odwagi, żeby minąć wszystkich znajomych i nieznajomych i stanąć „na widoku” w głównej nawie przed ołtarzem. I doprowadzić tam własną pociechę, która akurat ma gorszy dzień i rozrabia mimo całego arsenału środków, które zastosowałam. Zawsze się tego obawiam, ale tylko trochę.
Kończąc już, napiszę, że tak najbardziej boję się, że zostanę posądzona o dewocję, pychę i chęć „pokazania się”, co nie jest moim celem, ale moja postawa może sprawiać takie wrażenie.

I ciągle sama dla siebie się zastanawiam, czy te pierwsze miejsca w kościele są tymi pierwszymi, czy też ostatnimi, bo korzystając z nich, nawet do komunii najlepiej podchodzić na końcu.

Photo: simonwatson-photography via Foter.com / CC BY-SA

O autorze

Joanna Morawska-Grzęda

Żona i mama. Z zawodu architekt, malarka i plastyk. Posiada obsesją przerabiania rzeczy niepotrzebnych, starych i brzydkich, w nowe, ładne i bardzo potrzebne.

Leave a Reply

%d bloggers like this: