Społeczeństwo

Provocatione

Grzech cudzy. Tak nazywał stary katechizm uczestnictwo – bierne lub czynne – w przewinieniu innej osoby, po czym wymieniał listę sposobów, w jakie można taki grzech popełnić: consilio, mandato, approbatione, provocatione, laude vel blandimento, occultatione, participe, silentio, defensio maleficii. W nowym katechizmie czytamy natomiast „ponosimy odpowiedzialność za grzechy popełniane przez innych, gdy w nich współdziałamy: uczestnicząc w nich bezpośrednio i dobrowolnie; nakazując je, zalecając, pochwalając lub aprobując; nie wyjawiając ich lub nie przeszkadzając im, mimo że jesteśmy do tego zobowiązani; chroniąc tych, którzy popełniają zło.”

Brakuje mi w nowej definicji owego provocatione, czyli pobudzania, prowokowania innych do grzechu. Wydaje się dość oczywiste, że jeśli ktoś prowokuje – ponosi moralną współodpowiedzialność za skutki swojej prowokacji. Nawet jeśli nie do końca zdawał sobie sprawę, do czego może doprowadzić. Jeśli psuję koleżance z pracy opinię i podważam jej kompetencje na każdym kroku, a ona po powrocie do domu odreaguje na dzieciach – część winy za to spada na mnie. Jeśli przechwalam się nowym samochodem, gdy tymczasem sąsiedzi chodzą głodni i w łachmanach – całkiem możliwe, że część winy za ich zazdrość będzie po mojej stronie. Jeśli wyciągam na zakrapianą imprezę kogoś, kto ma problem z liczeniem shotów – trudno uznać mnie za czystą jak łza, jeśli ta osoba wróci do domu nietrzeźwa. I tak dalej.

Z drugiej strony – koleżanka z pracy ma obowiązek poćwiczyć asertywność, sąsiadom zawiść nie pomoże w odbiciu się od dna, a imprezowiczka powinna zredukować listę znajomych. Bo nawet jeśli ktoś nam ułatwił drogę w dół, decyzja należała do nas; prowokacja nie jest usprawiedliwieniem, a tylko okolicznością łagodzącą.

To teraz przejdźmy do sedna. Co tak kontrowersyjnego pojawiało się w starych rachunkach sumienia właśnie jako grzech cudzy w podpunkcie provocatione? Otóż nieskromny ubiór i zachowanie. A przecież temat wcale nie przebrzmiał, wręcz przeciwnie, wciąż budzi emocje i generuje spory, zwłaszcza gdy przychodzi lato wraz z upałami i wakacyjną luźną atmosferą.

Bo one prowokują i rozpraszają, te gołe ramiona, plecy, spódniczki ledwo za pośladek, szorty do pół pośladka, przezroczyste bluzki, piersi bez stanika. Gwiżdżą za nimi, klepią po tyłku, gwałcą – nic dziwnego, same się prosiły, same chciały.

Bo oni niech panują nad swoim wzrokiem, prymitywy jakieś, mają problemy z samokontrolą, przecież nie chodzimy ubrane jak prostytutki. Wcale nie chcemy prowokować, po prostu nam tak wygodnie, taki mamy styl.

No nie. Nic nie usprawiedliwia chamstwa, wchodzenia bez zaproszenia w przestrzeń osobistą, przemocy. Nic, nawet taniec na rurze nago na środku ulicy.

Ale też wygoda ani wybory estetyczne nie usprawiedliwiają negliżu w przestrzeni publicznej. Mężczyźni nie mają wpływu na to, jakim bodźcem jest dla nich widok piersi, ud, pleców, nie mają wpływu na podniecenie i związane z nim reakcje fizjologiczne. Co z tym podnieceniem zrobią – to już zależy od nich. Ale sam fakt, że się pojawi, nie musi być dla nich przyjemny i zazwyczaj jest bardzo niewygodny.

Serio? Serio powiemy mężczyznom skarżącym się na nagość na ulicy, w instytucjach publicznych, w kościele, żeby po prostu lepiej panowali nad swoim wzrokiem? Bo gdy nadchodzi upał, wstydliwy chłopak naprawdę nie ma gdzie tych oczu podziać. Nie muszę wejść w męską skórę, żeby sobie z tego zdawać sprawę; mnie też rozpraszają i irytują przezroczyste bluzki i spódniczki jak z przedszkola.

(Usprawiedliwienia dla negliżu u mężczyzn też nie widzę, jest tak samo krępujący i prowokujący – ale jednak rzadziej spotykany.)

Nie chcę tu wchodzić w rozważania na temat stosowności spodni, dopuszczalnych długości spódnic, głębokości dekoltów. Chcę tylko zasygnalizować, że problem istnieje. Możemy w imię wygody lub estetyki utrudniać facetom życie – sądzę jednak, że poniesiemy za to odpowiedzialność. Możemy też świadomie kształtować nasz ubiór tak, by ułatwić mężczyznom traktowanie naszych ciał z szacunkiem. I to będzie nasza zasługa, niezależnie czy skorzystają z tej szansy, czy nie.

Wybór należy do nas.

O autorze

Kinga Lubańska

Mam na imię Kinga. To zdrobnienie od germańskiego Kunegunda, które tłumaczone jest jako „walcząca o swój ród” lub „bojowniczka rodu”. Kocham swoje imię, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego; cenię rodzinę jako konkretną grupę społeczną, którą współtworzę, ale także jako instytucję, i jestem gotowa bronić jej zawsze i wszędzie.

Jestem katoliczką i Polką, a także pielęgniarką i żoną lekarza, najlepszego mężczyzny na świecie. Chciałabym mieć dużo dzieci i uczyć je w domu. Na razie nie mam dzieci, więc pracuję, prowadzę dom, noszę sukienki, układam zdjęcia w rodzinnych albumach i piszę komentarze w internecie.
Prowadzę blog Bojowniczka .

Leave a Reply

%d bloggers like this: