Rodzina

Świetnie sobie nie radzę

… z trybu „ciągle razem” – bo poprzednia praca była całkowicie zdalna – przeskoczyliśmy do trybu „tata na weekend”. Ćwiczymy ten układ piąty tydzień i nerwowo odliczamy dni do końca eksperymentu.

Ojciec dzieciom i mąż żonie zmienił pracę. Na ciekawszą, lepiej płatną i korzystną pod każdym względem, od grudnia zdalną. Do grudnia – stacjonarną. W odległym o 200 kilometrów mieście.
W ten sposób z trybu „ciągle razem” – bo poprzednia praca była całkowicie zdalna – przeskoczyliśmy do trybu „tata na weekend”. Ćwiczymy ten układ piąty tydzień i nerwowo odliczamy dni do końca eksperymentu.

Bo fajnie jest może przez pół poniedziałku, kiedy po weekendowej napince można odsapnąć i nastawić zaległe pranie. Potem robi się systematycznie coraz bardziej beznadziejnie, chociaż niby organizacyjnie wszystko gra. Dzieci zawiezione na zajęcia, zakupy zrobione, ED działa, rytm dnia utrzymany. No i niby rozmawiamy przez telefon, i niby omawiamy ważniejsze kwestie, i przecież to tylko cztery noce. A jednak przez te cztery noce i pięć dni niepostrzeżenie porastam kolcami osamotnienia i irytacji, rozmawiam przez telefon coraz bardziej zdawkowo i wracam mozolnie budować swój pojedynczy ład. Zamieniam się w coraz bardziej samotną matkę, coraz więcej decyzji podejmuję bez obgadania ich najpierw, coraz bardziej polegam tylko na sobie i coraz bardziej chce mi się wieczorem płakać ze zmęczenia.

Ojciec i mąż wraca w piątkowy wieczór, dość późny – sił starcza mi na przywitanie go, krótką pogawędkę i zapadam w sen przypominający bardziej utratę przytomności – odsypiam te noce, które spędziłam budząc się od dziwnych szmerów, wstając do wszystkich drobnych dziecięcych awarii i generalnie czując ciężar odpowiedzialności jedynej dorosłej osoby w domu.
Rzeźnia zaczyna się w sobotę rano – bo następuje zderzenie oczekiwań. Dzieci chcą świętować powrót Taty, Tata chce wynagrodzić tydzień nieobecności i jechać na wypaśną rodzinną wycieczkę, a ja chcę nadrobić zaległości w sprzątaniu i jeszcze chcę, żeby wszyscy sobie poszli. Cenzuralnie rzecz ujmując.

I jeszcze te moje kolce, ten obronny pancerzyk, którym obrosłam, i ten podświadomy żal, że on tam sobie brykał, gadał z dorosłymi ludźmi, wieczorem chodził na basen, a ja tu zasuwałam w roli samotnego poganiacza wielbłądów. Kolce kłują, kiedy kąśliwie wygłaszam zdania typu „zmień dziecku pieluszkę, o ile jeszcze pamiętasz jak”, albo „dla jednego człowieka to tyle kaszy wystarczy, ale wiesz, mamy pięcioro dzieci, trzeba iść dokupić”. Meter, człowiek dobry, spokojny i zdystansowany, znosi to z godnością, ale w końcu też się irytuje. Dzieci, czując ogólne podminowanie, smęcą i narzekają.

W ostatnią sobotę zarządziłam w końcu natychmiastowe wyjście. Nieważne, że ktoś miał na sobie górę od piżamy a ktoś inny nieumyte zęby. Bo jeszcze chwila, a zaczęłabym głośno i dobitnie kląć. Pojechaliśmy w góry, w samochodzie ochłonęłam (siedząc w bezwzględnym milczeniu i żądając całkowitej ciszy od wszystkich zebranych). Potem było coraz lepiej, aż wreszcie wieczorem pobuczałam się chłopu rzewnie w ramię i wszystko wróciło na normalne tory. Niedziela była wręcz sielankowa, aż do wieczora, kiedy nieuchronnie trzeba było spakować plecak i nastawić budzik na trzecią rano. I da capo.

Jest to dla nas doświadczenie absolutnie paskudne i tylko myśl o jego tymczasowym charakterze powstrzymuje nas przed natychmiastowym porzuceniem tej roboty. Nie nadajemy się do bycia osobno, nie nadajemy się do stylu szarpanego. Nasze dzieci tez się nie nadają i zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie bez szwanku to wytrzymać. A przecież rodzin tak żyjących jest w Polsce mnóstwo, i równie wiele jest takich domów, w których jednego z rodziców nie ma na stałe – nie licząc urlopów co parę miesięcy. Wiem, że czasem trzeba, tylko przeraża mnie cena, którą za to „trzeba” muszą zapłacić rodziny.

I po raz kolejny dociera do mnie, jak bezcenne i doskonałe w swojej prostocie jest banalne, normalne, proste życie rodzinne, proste codzienne rozmowy i obciachowe siedzenie w domu wieczorem, „jak mój z moją”. Doceńcie to.

Photo credit: Strange Luke via Foter.com / CC BY

O autorze

Marcelina Metera

Żona, matka pięciorga, familiolog, po godzinach tłumaczy i redaguje, a po kolejnych godzinach działa społecznie (Stowarzyszenie Rodzin im. bł. Mamy Róży - www.mamaroza.pl).

1 Komentarz

Leave a Reply

%d bloggers like this: