Rodzina

Tamto trzecie

11406929_10203280356844170_4972385376918363776_n

Najmłodsza córka jest dokładną kopią mamy sprzed lat: płowy warkocz, wielkie oczy, rzęsy do połowy policzka. A mama ma wspomnienia, które nie pozwalają zasnąć, choć minęło 25 lat.

Bożena ma 53 lata, śliczne wnuki, świetną pracę, ogromny dom na wsi, trzy samochody, rasowe psy i dobrego męża. Zwierza się, że ma już dosyć tej wspaniałej pracy i nie może się doczekać emerytury, albo niechby nawet i wypowiedzenia. Myśli o wolontariacie, który poświęciłaby na odradzanie kobietom aborcji.

Byłam już mamą

Zapalenie płuc. Potworna gorączka, ból i wrażenie, że nie da się z tego wyjść. Najsilniejsze leki ratują życie, ale zaraz pojawia się kolejne zaskoczenie. Ciąża? Jak to się stało? Przy takiej chorobie? Idzie do ginekologa i wyciąga długą listę przyjętych leków. – Chyba nie chce pani urodzić tego dziecka? – słyszy.

– Byłam już matką dwójki dzieci. Słowa „jest pani w ciąży” w naturalny sposób wywołały piękne wspomnienia z ciąży, porodu, lęków, trudu i pierwszego uśmiechu moich dzieci. Nikt mi nie powie, że dwie kreski na teście ciążowym to tylko zlepek komórek.

Skąd mieliście pewność, że to trzecie będzie niepełnosprawne? Z ulotki z informacjami o antybiotyku?

– Nie mieliśmy pewności, tylko przypuszczenia lekarzy. Medycyna 25 lat temu nie miała do dyspozycji tej klasy sprzętu i dzisiejszej wiedzy. W moich wspomnieniach jest to czas niekończących się rozmów o tym, który antybiotyk powoduje uszkodzenie których narządów wewnętrznych dziecka: serce, wątroba, śledziona – wszystko miało być chore.

Był to głęboki PRL i aborcja była czymś powszechnie akceptowanym, ale ja od dzieciństwa miałam pogląd na aborcję. To wynika z historii mojego poczęcia i świadomości, jaką ofiarę gotowi byli ponieść moi rodzice, aby dać mi życie. Zaczęli się starać o adopcję dziecka wtedy, gdy lekarze stwierdzili problemy z płodnością u obojga. Nie mając nadziei na własne potomstwo, nie wahali się adoptować niemowlęcia po zapaleniu opon mózgowych i urodzonego przez matkę chorą psychicznie. Siostra miała dziesięć lat, gdy ja się urodziłam.

Jakim sposobem dałaś się namówić przy takich poglądach? – nie daję spokoju.

– Pamiętam decydującą w mojej świadomości rozmowę ze znajomą lekarką. „Ja też jestem katoliczką i nie popieram aborcji, ale…” – mówiła. „Potem leżą takie dzieci miesiącami na szpitalnych łóżkach, a i tak nie można ich wyleczyć”. Pomyślałam, że ono będzie zajmowało łóżko zdrowym dzieciom, które można by uratować. Kluczowym antybiotykiem w moim zapaleniu płuc była chyba gentamycyna. To lek rzeczywiście niebezpieczny dla płodu, ale czytając współczesne opracowania medyczne, mam wątpliwości, czy na tak wczesnym etapie ciąży brane przeze mnie antybiotyki mogły przedostać się do płodu i go uszkodzić, skoro nie było jeszcze łożyska. Jestem inżynierem i ignorantką w tematach medycznych. Nie daliśmy mu szansy.

Czasu nie cofnę

Szpitalny korytarz, koszula, kapcie – oczekiwanie na zabieg. Duża witryna, taka jak w drzwiach balkonowych, ale bez klamki, a za nią śnieg. Bożena do dziś pamięta swoje myśli: „Szkoda, że nie ma tu klamki, żeby wyjść i pójść przed siebie”. Potem jej kolej, fotel ginekologiczny, pełna narkoza. Po wybudzeniu kobieta w białym fartuchu mówi: „No, wszystko jest w porządku”.

Przychodzi myśl: „Nic nie jest w porządku”. Następnego dnia siada do swojego biurka w pracy, jak gdyby nic się nie stało. Apatyczna, gnuśna, wszystko robi niejako na rozkaz. Najłatwiej pozbierać się w pracy, zwłaszcza że praca wymaga skupienia uwagi, wymyślania rozwiązań, szukania błędów. Gorzej z nudnymi zadaniami w domu, niekończącymi się obowiązkami i drobnymi przykrościami. Najgorzej z małżeńskim łożem.
Nasza niepełnosprawna córka w swoim upośledzeniu nauczyła ojca miłości, która daje, niczego dla siebie w zamian nie oczekując

– Potwornie się bałam, że zajdę w ciążę. Nie tego, że będę miała dziecko, ale że historia może się powtórzyć. Nie umiałam się od tego lęku uwolnić. Po każdym zbliżeniu był narastający stres, aż do pierwszego dnia miesiączki. Z czasem seks kojarzył mi się z przykrym obowiązkiem żony, bo kochałam męża i chciałam być dla niego dobrą żoną. Chciałam, by czuł się kochany, a on bez bliskości fizycznej czuł odrzucenie i coraz dotkliwiej odreagowywał swoje zranienie. Ja coraz bardziej pogrążałam się w poczuciu winy i nikotynizmie.

Mąż coraz częściej mówi, że chciałby mieć jeszcze trzecie dziecko. Nie tamto trzecie, ale nowe trzecie dziecko. Bożena stawia warunek: oboje rzucą papierosy i zmienią mieszkanie. Mąż namawia rodziców, aby pomogli kupić duży dom. Ten, który spełnia oczekiwania wszystkich, wymaga kapitalnego remontu. Dzieci, praca i budowa skutecznie oddalają myśli od głównego problemu.

Trzy lata po aborcji zaczyna się polityczna dyskusja wokół ustawy antyaborcyjnej.

– Czułam złość. Stało się jasne, że wciąż to przeżywam. Wizyta u psychiatry ani spowiedź nie dały ulgi. Dopiero rozmowa z dziećmi. Syn miał osiem lat, córka pięć. Zaczęłam im mówić, że mieli mieć siostrę albo brata, ale to dziecko miało być bardzo chore. Zaczęłam płakać, że jest mi bardzo źle, bo dzieci się kocha w zdrowiu i w chorobie, a ich dwoje zawsze będę kochać. Płakałam i coś jeszcze mówiłam, kiedy ich małe rączki zaczęły mnie głaskać.

Śliczna Zosia

Po dziesięciu latach od aborcji na świat przychodzi Zosia, owoc czułego pożegnania przed delegacją służbową za ocean. Ona, podobnie jak trzecie dziecko, też nie była planowana i też poczęła się wbrew regułom głoszonym w NPR. Ale uczucia radości z ciąży nie miałam. Choćby cały świat wokół mnie skakał z radości, to we mnie był zbyt duży lęk, by umieć się tą chwilą cieszyć.

Córka rodzi się o czasie, cała i zdrowa, tatuś od pierwszego momentu jest w niej zakochany jak w żadnym ze starszych dzieci. Marzenia, plany, kalkulacja wydatków. Po półtora roku okazuje się, że jest opóźniona w rozwoju z niewiadomych przyczyn. Dziesięć lat tułania się po szpitalach, nauki rehabilitacji, by zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, aby miała szansę na normalne życie. Wreszcie diagnoza: rzadka choroba genetyczna.

Dziś Zosia jest śliczną nastolatką z umysłem dwulatka i niemożnością mówienia.

– W głowie kręcą się te wszystkie głupie myśli: kara za grzech – miało być chore i jest chore – los tak chciał. Starsze dzieci wyjechały, mają swoje rodziny. My z najmłodszą zostaliśmy sami z tą pokorą, beznadzieją i coraz bardziej dla siebie obcy. Los tak nam poukładał, że to ja jestem jedynym żywicielem rodziny, a mąż jest z córką w domu.

Zosia biega w kółko po pokoju, wymachując książeczką dla niemowląt, a później z błogą miną przytula się do radia. Niedawno znudziły jej się piosenki Misia i Margolci, teraz mogłaby w kółko słuchać „Wsiąść do pociągu byle jakiego”. Przez większość swojego życia jest szczęśliwa – oprócz chwil lęku i dni spędzonych w szpitalu.

Nigdy nie pójdzie do pracy i nie założy rodziny, a jej rodzice nasłuchali się, że jej życie nie ma sensu.

Cud miłości

– Czy sens życia jest w dawaniu czegoś innym? – mówi Bożena. – Jeśli tak mielibyśmy postrzegać sens życia, to muszę się zastanowić, co Zosia dała mnie. Ponieważ nie mówi, to jedynym sposobem zrozumienia jej jest wczucie się w jej mowę pozawerbalną. Zauważyłam, że dużo łatwiej niż inni ludzie odczytuję ludzkie emocje z gestów, wyrazu twarzy, intonacji głosu. Zosia nauczyła mnie – a była to bardzo bolesna nauka – lepiej panować nad złymi emocjami. Jak dwulatek przejmuje nasze emocje. Nie da się jej uspokoić słowami, gdy jest rozdygotana ze strachu. Silny lęk wywołuje u niej zachowania agresywne względem siebie lub innych. Trzeba było zrozumieć, że pierwotną przyczyną jej złego zachowania jest mój zły nastrój. Od kiedy nauczyłam się panować nad sobą, te trudne chwile są coraz rzadsze.

– Zosia pozwoliła mi też odkryć, że tak naprawdę do szczęścia potrzebujemy jedynie jedzenia, picia, bezpiecznego schronienia oraz drugiego człowieka. Jestem matką trójki bardzo różnych dzieci. Syn nieprzeciętnie inteligentny – nasz powód do dumy. Starsza córka wszechstronnie uzdolniona z dużą empatią – moje słoneczko na pochmurne dni. Tak wiele od tej dorosłej dziś dwójki starszych dzieci dostaliśmy – chyba więcej one dały nam niż my im – a najbardziej kocham tę, która pozornie nic nam dać nie może. Odkrycie tego w sobie skłania do refleksji, czym naprawdę jest miłość i co tę miłość rozpala, a co gasi.

– To, co nasza najmłodsza dokonała w sercu i umyśle mojego męża, należy nazwać cudem – lub od Boga daną psychoterapią. Na początku naszego małżeństwa mąż miłość pojmował jedynie jako swoje uczucie przyjemności przebywania z daną osobą. To nasza niepełnosprawna córka w swoim upośledzeniu nauczyła go miłości, która daje, niczego dla siebie w zamian nie oczekując. Czasami myślę, że tamto trzecie miało być takim właśnie darem od Boga, tylko dziesięć lat wcześniej. Gdybyśmy umieli ten trudny dar przyjąć, to być może uratowalibyśmy naszą niedojrzałą młodzieńczą miłość, budując fizyczną i psychiczną bliskość dwojga bardzo różnych początkowo ludzi. Bliskość, która żadnej burzy się nie ulęknie i trwa aż po grób.

W USA można dokonać eutanazji niepełnosprawnego dziecka od razu po urodzeniu. Ile czasu potrzebowałaby matka, aby pokochać takie dziecko jak Zosia i go nie odrzucać?

– Moja mama kochała mnie długo przed moim poczęciem – mówi Bożena. – To była miłość tęskniąca za kimś, kogo nie ma, a tak bardzo by się chciało, aby był.

Pierwotnie tekst ukazał się na łamach portalu http://idziemy.com.pl

Photo: Ben124. / Foter / CC BY

O autorze

Barbara Łomowska

Mama trójki energicznych dzieci, uzależniona od czytania i pisania.

Leave a Reply

%d bloggers like this: