Społeczeństwo

Tyle się od nich nauczyłam – czyli o pracy z osobami niepełnosprawnymi cz. VI

Kasia biegała na piętach. Miała zniekształcone stopy i wieczne zadarte do góry palce u nóg, więc bieganie na piętach było sprawą oczywistą. Biegała szybko i głośno. Że szybko – można się było tylko cieszyć, wg lekarzy nie powinna nawet chodzić – a że głośno… nie potrafiła zginać kolan, a raczej – jej kolana nie potrafiły się składać… próbowałam czasem ją „wyciszać” grubymi skarpetami, bo piętro niżej naprawdę drżał sufit i podopieczni mieszkający pod nami (bardziej sprawni intelektualnie i fizycznie) przychodzili sprawdzić, co tak u nas łomocze.

Kasia miała CDS, czyli zespół kociego krzyku – i miała to wszystko, co może choć nie musi charakteryzować dziecko z tą chorobą. Kasia, jak mówili jej rodzice, wygrała los na loterii i wzięła wszystko: małogłowie, hiperteloryzm oczny, guzy czołowe… Ja zazwyczaj dodawałam, że Kasia wygrała na loterii wspaniałych rodziców – uśmiechali się wtedy i mówili coś w stylu: „Ależ naprawdę, nie ma o czym mówić, przecież to nasze dziecko, kto ma je kochać jak nie rodzice”. O rodzicach mogłabym napisać osobny tekst. Byli naprawdę niezwykli i należeli do tej nielicznej grupy rodziców naszych dzieci, którzy rozumieli, że opieka nad takimi osobami jak Kasia nie należy do łatwych.

Kasia miała też wieczne problemy z jedzeniem, z trawieniem, ślinotok i … raczej nie mówiła. Raczej – bo ja dość często odnosiłam wrażenie, że nie chce jej się gadać z nami, bo my nic nie rozumiemy.

Z Kasią szło się dogadać. Pamiętam kilka takich sytuacji, zwłaszcza w zimowe, chłodne dni, kiedy próbowałam ją uczyć samej zakładać skarpety. Mówię: „Kasia, załóż skarpetki.” Kasia, wskazując palcem na nogi: „Ki, ki, ki? Ne!” „Załóż, bo zmarzniesz i będziesz dostawać zastrzyki”… no, wtedy to sufit się nie tyle zatrząsł, co prawie zaczął pękać (oczywiście, że to przenośnia). Zaskoczona patrzyłam, jak Kasie pędzi do swojego pokoju, sama otwiera szufladę, sama znajduje skarpety, pędem wraca do mnie, siada na środku podłogi i mozoli się, żeby te skarpety założyć. Trochę jej pomogłam… po czym Kasia wgramoliła mi się na kolana (najsłodsze 30 kilogramów) i zapytała, wymawiając swoim zwyczajem same końcówki wyrazów: „Ta, ki ne?” „Nie Kasiu, nie będzie zastrzyków”.

Długo sobie tą historię opowiadałyśmy. Czemu zdarzyła się w naszym domu dla dzieci dopiero po roku? Nie wiem.

Ale wiem, że warto każde z takich dzieciaków traktować … jak dziecko. Efekty zawsze widać.
Foto:shenamt via Foter.com / CC BY-NC-ND

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: