Społeczeństwo

Tyle się od nich nauczyłam…czyli o pracy z osobami niepełnosprawnymi (cz.V)

Pamiętam takie zdarzenie, po którym ogarnęło mnie zwątpienie, czy ja aby na pewno mam powołanie do pracy z niepełnosprawnymi. Ale zanim o tym…
Kiedy mówię: „niepełnosprawni” – odczuwam spory dyskomfort. Bo to jest uproszczenie i – w tym jednym słowie, jak dla mnie, kryje się jakieś zaprzeczenie i brak empatii. Przyjęło się, że tak się mówi. I choć uzus społeczny przełyka to bez najmniejszej czkawki, to – wypowiadając to słowo – nie powinniśmy go w jakiś sposób personifikować, uosabiać. Dlaczego? Bo to są osoby z niepełnosprawnością, zazwyczaj niejedną. Ale – osoby, a nie – niepełnosprawni. To nie jest ich imię. To tak, jakbyśmy nadawali imiona wszystkim dokoła. To takie, proszę mi wybaczyć, trochę … przezwisko. I to mało sympatyczne.
Pewnie, że się czepiam. Wiem jednak, że wśród odbiorców tej wiadomości są tacy, którzy się ze mną zgodzą.
Ad rem.
To był dzień kąpieli. W każdym ośrodku jest jakiś konkretny, zazwyczaj tylko trochę podobny do innych, plan tygodnia. Wiadomo, że co dzień są te same obowiązki, ale zawsze i każdego dnia jest coś, co ten dzień spośród innych dni tygodnia wyróżnia.
Kąpiel moje dzieciaki lubiły bardzo. Nie wszystkie, ale większość. Wśród tej większości była Beatka.
Beatka miała zespół Downa i znaczny stopień niepełnosprawności intelektualnej. Nie mówiła – chyba, że za mowę uznać te pojedyncze wyrazy, które czasem wypowiadała. Na mnie mówiła: Dota. Czasem mówiła: „super”, kiedy jej się coś bardzo podobało. Potrafiła też powiedzieć: „Kuje” – jako podziękowanie i „Ela” – nazywając tak jedną z pielęgniarek. Na siebie mówiła: „Beta”, zawsze wskazując palcem.
Podczas ubierania po kąpieli, mimo rozłożonej maty, pośliznęła się. Nie było czasu na myślenie. Złapałam ją i poleciałam na podłogę razem z nią. Ja na plecy, ona na mnie. Prawie natychmiast się podniosła. Ja zostałam na ziemi… gruchnęłam nieźle. I wtedy nastąpiło coś, czego się nie spodziewałam. Beatka pochyliła się nade mną, poklepała po ramieniu i powiedziała: „Dota, super, super”. I wyszła z łazienki.
Nie będę się tu rozpisywać na swój temat. Tyle, że ogarnęły mnie ogromne wątpliwości, czy ja aby się na pewno do takiej pracy nadaję. Przecież dziecku nic się nie stało, więc o co chodzi, miałam je chronić i spełniłam swój obowiązek… Ale jednak … jest jakieś ale…
Bardzo często jest tak, że chcę, żeby było idealnie. Wszystko ma wyjść absolutnie doskonale, bezbłędnie i na tip top. I bardzo często jest też tak, że nie jestem w stanie przyjąć swoich ograniczeń, swojego błędu i tego, że ja wciąż się uczę.
Od tych moich małych też. Pewnie, że nie ma na to recepty. I nieważne, że chciałabym ja jak najszybciej wymyśleć. Czasem się nie da.
Dzieciaki, takie jak Beatka, uczą także i tego, żeby przyjmować swoje ograniczenia. Co więcej – żeby być za nie wdzięcznym.

Foto:ally213 via Foter.com / CC BY-NC-ND

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

Leave a Reply

%d bloggers like this: