Społeczeństwo

Tyle się od nich nauczyłam…czyli o pracy z niepełnosprawnymi (cz.I)

Wszędzie, gdzie spotykałam niepełnosprawnych, było inaczej. Za każdym razem wszystko było inne i ludzie byli inni. Tylko pragnienie niesienia pomocy, pragnienie służby – było prawie takie samo. Prawie – bo ciągle jakby silniejsze.

Zmiana
Druga placówka była oddalona od pierwszej o ponad 600 km. Taka wyprawa trochę w nieznane: ze wschodu na zachód, z centrum Polski pod granicę. Pociągiem najpierw do Szczecina, a potem jeszcze 80 km „w dół mapy”.

Małe miasteczko… i całkiem duży dom dla dzieci. Utarło się, że mówimy: dzieci. Zazwyczaj – to osoby dorosłe, po 30, 40 i więcej lat – ale z psychiką, z mentalnością – cztero- i pięciolatków. Nieustająca faza pytań (w przypadku tych, które mówiły), nieustanna chęć jedzenia (u wszystkich prawie; czemu, prawie – za chwilę). Każda mama wie, czym żyje taki maluszek i co dla niego jest ważne. Dla moich dzieciaków właśnie te wszystkie małe, śmieszne rzeczy – były ważne i absolutnie konieczne.
Pierwsze spotkanie
To jest ewenement – każde spotkanie zawsze jest pierwsze. Kiedy zaczynałam pracę w pierwszym domu – przez pierwszy miesiąc codziennie miałam pierwszy dzień pracy. Pracowałam w czterech takich domach. I w każdym ten pierwszy dzień trwał kilka tygodni. Wiem, jak to brzmi. Ale kto pracował, ten będzie potrafił zrozumieć. Będzie wiedział.

Ania
Od pierwszego dnia – dużo słyszałam o Ani. Na oddziale była jeszcze Aneczka i Anna – ale o Ani jedynie słyszałam. Podobno miała trudny czas ostatnio i dyrekcja podjęła decyzję, żeby ją umieścić na kilka tygodni w szpitalu psychiatrycznym. Zresztą zgodnie z sugestiami lekarzy. Kiedy wróciła – natychmiast zrozumiałam jej „sławę”. Była niezwykła: wysoka, szczupła, zwinna i szybka, zdarzało się jej uciekać przed personelem na inny oddział, zdarzało się, że szukałyśmy jej po miasteczku. Nie robiła tego złośliwie – i jestem tego absolutnie pewna. Szukała swojego miejsca, swojego domu, swojej mamy, siostry… Trochę mówiła. Niewyraźnie, przestawiając albo myląc głoski, ale mówiła. Na moje pytania: dlaczego uciekła, odpowiedź zawsze była ta sama: „Ja tam, mama tam.” Czasem w miejscu „mama” było „siostra”. Ale zawsze – dało się wyczuć taką przynależność, i wierność, i przywiązanie. Wzruszała mnie tą swoją wierną pamięcią… bo jej mama ją zostawiła, kiedy Ania miała 4 lata… A ona – „bo mama tam”. Niezwykłe.

Aneczka
Od pierwszego dnia do mnie należało karmienie Aneczki.
Aneczka była osobą leżącą. Kiedy czuła się lepiej, ubierałyśmy ją i siedziała z nami w pokoju dziennym na swoim wózku. Zazwyczaj na zmianę któraś z nas była gdzieś blisko. Bywało, że uderzała dłońmi o aluminiowe stelaż wózka – albo głową o jego oparcie; wtedy trzeba było ją asekurować i zabezpieczać. Kiedy miała ataki agresji – potrafiła gryźć sobie ręce do krwi. Trzeba było czuwać. Mimo to – nie słyszałam, aby ktokolwiek z opiekunów mówił, że jest uciążliwa. Była niewidoma, za to miała wspaniały słuch. I czasem wystarczyło powiedzieć: „Aneczka, widzę co robisz” – i nie trzeba było robić nic więcej.

Dlaczego „prawie”
Niezwykle rzadko, ale zdarzało się, że ktoś nie chciał jeść. Czasem ktoś mógł nie mieć ochoty – zwłaszcza po wizycie gości – jednak sytuacja, że ktoś nie zjada kolacji, zawsze zwracała naszą uwagę.
Tamtego dnia miałam dyżur rano. Wszystko jak zwykle, karmienie – jak zawsze, idę do Aneczki. Niespodzianka: nie chce jeść, zaciska zęby, odwraca głowę, macha rękami usiłując trafić w talerz…
Czasem można przeczekać i wszystko wraca do normy. U Aneczki – do normy nigdy nie wróciło. Lekarz, badania, szpital… Aneczka żyła jeszcze miesiąc. Zmarła tydzień po moim wyjeździe. I przez ten ostatni tydzień nie przyjmowała od nikogo żadnego posiłku. Brakuje mi jej. Naprawdę.

Anetka i Małgosia
Dziewczyny z jednego pokoju. Żadna nie mówiła, żadna nie chodziła. Wszystkie biegały.
Małgosia – kiedy chciała iść do łazienki, mocno uderzała pięścią w drzwi. Do skutku. Dopóki ktoś z opiekunów tych drzwi nie otworzył. Nie umiała sama nacisnąć klamki… Kiedy taka sytuacja zdarzała się w nocy – każdy opiekun wiedział, że za chwilę będzie słychać Anetkę (biegała na piętach), która zawsze ale to zawsze – biegła wtedy napić się wody z kranu. Inna sprawa, że potrafiła odkręcić wodę, ale nie zdarzyło się, żeby pamiętała o zakręceniu.
Czemu wspominam o nich? Bo nauczyły mnie, że zawsze warto być upartym (Gosia) i cierpliwym (Anetka), jeśli chce się osiągnąć wcześniej założony cel.

Takie były moje dzieciaki w tym drugim – pierwszym domu. O każdym z nich pamiętam. O tych z trzeciego – pierwszego domu i z czwartego, ale tak samo pierwszego – jeszcze napiszę. Tyle się od nich nauczyłam. Choć tym świadectwem mogę im za tę naukę podziękować.

Artykuł rozpoczyna serię Tyle się od nich nauczyłam… – świadectwo Doroty Szczepańskiej o pracy z osobami niepełnosprawnymi

Photo credit: Wonderlane / Foter.com / CC BY

O autorze

Dorota Szczepańska

Z wykształcenia i zamiłowania polonistka i pedagog, z pasją teatralną. Pracuje z dziećmi i młodzieżą, ale bardzo lubi też pracować dla niepełnosprawnych. W wolnych chwilach zajmuje się quillingiem i decoupage`em. Robi różańce z nasion łzawicy i kłokoczki. Bardzo dużo czyta. Coraz więcej pisze. Wolontariusz biblioteczny. Prowadzi bloga w-zaciszu-slow.blogspot.com

1 Komentarz

  • Muszę dopowiedzieć: nie umiem i nie wiem wszystkiego, jeśli chodzi o osoby z niepełnosprawnością. Ale może dlatego ciągle nie mam dość życia dla Nich – i współdziałania z Nimi. Bo ciągle czegoś nowego mnie uczą.

Leave a Reply

%d bloggers like this: