Edukacja

Zielnik

– Uwielbiam prace domowe dla rodziców. – rzuca Asia, kiedy smagane zmiennymi podmuchami wiatru, czując że nic nie jest w stanie uchronić nas przed lepiącą mżawką, szybkim krokiem zbliżamy się do terenu Cmentarza Północnego.
Dziś czwartek, więc była cotygodniowa lekcja biologii. Kiedy Marek wrócił ze szkoły pytam go kiedy ma oddać pani zielnik – pracę zadaną klasie dość dawno temu, o której przypominamy sobie od czasu do czasu by natychmiast odłożyć jej wykonanie na później. W tym roku to nie taka prosta sprawa, nie da się zwyczajnie wyjść do pobliskiego lasu i ogródka, żeby zebrać to, na co padnie wzrok. Dzieci dostały szczegółowe wytyczne i czytając je uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia jak wygląda klon jesionolistny, która to topola czarna i czy klon, który rośnie za naszym domem to ten zwyczajny, czy inna odmiana. Na liście znajduje się trzynaście gatunków drzew. W naszym wypełnionym po brzegi życiu ciągle coś się dzieje – po południu zajęcia, weekendy mocno obłożone obowiązkami rodzinnymi i rozgrywkami piłkarskimi. Jak dotąd nie udało się zorganizować wyprawy po liście. A teraz syn podnosi na mnie swoje zielone oczy i z najniewinniejszym wyrazem twarzy oświadcza, że zielnik trzeba było oddać dziś, ale pani zgodziła się, żeby przyniósł go na jutro. Jutro?! Dochodzi 16.00, pogoda taka, że psa z kulawą nogą na dwór nie wypuścisz, no i zmrok zapadnie za godzinę. W wytycznych do wykonania zielnika stoi jak wół, że liście trzeba suszyć przez dwa do trzech dni… Spoglądamy na siebie z Joanną. Na naszych twarzach malują się kolejno: niedowierzanie, ból istnienia (ta szczególna odmiana znana tylko matkom), a w końcu twarda determinacja. Wstajemy od stołu, zakładamy kurtki i adidasy, bierzemy parasolki, zostawiamy za sobą ciepły dom, niedopite herbaty i zajętego odrabianiem lekcji Marka i wsiadamy w samochód.

Postanawiamy zacząć od okolic cmentarza. Jak dobrze, że moja przyjaciółka ma ze sobą tablet, bo nawet ona – biolog – nie wie jak wygląda ten nieszczęsny klon jesionolistny… Na początku udaje nam się znaleźć jakąś topolę. Mi, jako tej wyższej, przypada w udziale wyciąganie się w górę, by zerwać liście (och, jak mój kręgosłup tego nie znosi!). Muszę uważać, bo drzewo rośnie na obrzeżach warsztatu kamieniarskiego i pełno tu fragmentów płyt. Wyglądają na ciężkie i wyobrażam sobie jakby było niemiło, gdyby taka płyta obsunęła mi się na stopę. Brrr… Joanna prowadzi poszukiwania w niższym sektorze i pochylona przeczesuje wzrokiem trawnik. I ona i ja pozyskałyśmy po kilka liści. No to mamy topolę, tylko czy to ta właściwa? Idąc dalej zauważamy ogromne rozłożyste drzewo – też topola. Ta ma na szczęście liście nisko. Trzeba tylko zachować ostrożność pokonując trawnik, żeby uniknąć przykrych niespodzianek i nie wdepnąć w psią kupę.

Sam teren nekropolii bardzo nas rozczarowuje. Nasadzenia są piękne, ale oprócz dębu bezszypułkowego i brzozy brodawkowatej nic z listy nie udaje się nam znaleźć, same fikuśne rośliny posadzili. Pewnie ładniej się prezentują niż jesion wyniosły, grab pospolity czy grochodrzew. Na razie marniutko z naszymi zbiorami i coś za szybko robi się ciemno. Decydujemy się na podróż do Lasu Bielańskiego. Przy przejściu dla pieszych mój wzrok przyciąga jakieś drzewo. Tu też na szczęście nie trzeba skakać, aby zerwać liście. Czyżby klon jesionolistny? Asia patrzy w tablet. Bingo!
Nie ujechałyśmy za daleko, kiedy kątem oka zauważam jakiś obiecująco wyglądający okaz. Szybko hamuję, zjeżdżam na chodnik i po tym chodniku cofam się ile mogę. Chwała Bogu, straży miejskiej, policji i pieszych brak. Inni kierowcy trochę skonfundowani, ale zagrożenia dla ruchu (chyba) nie stwarzam. Asia wyskakuje z wozu, a ja rozglądam się czujnie za przedstawicielami prawa. Po chwili moja niezastąpiona przyjaciółka wraca ze sporą gałęzią. Tak, tak, to jesion wyniosły! Nie mamy czasu się ściskać, ale nastroje nam się poprawiają i ruszamy dalej.

W Las Bielański wjeżdżamy już po zmroku. Drogę rozświetlają latarnie. To w świetle jednej z nich zauważam drzewo przypominające grab albo buk. Żółte listki kołyszą się na wietrze. Zatrzymuję się na światłach awaryjnych. Joanna wychodzi z samochodu i niczym zawodowa płotkarka przeskakuje zgrabnie przez ogrodzenie. Jestem mocno zaskoczona – nigdy się nie ujawniała ze swoim talentem, wręcz odżegnywała od miłości do sportu – i czuję, że po dwudziestu pięciu latach znajomości odkrywam ją na nowo. Na tylnej kanapie ląduje kolejna gałązka.
Parkujemy pod starym budynkiem uniwersytetu. Dobrze pamiętałam, że rośnie tu kasztanowiec (daj Boże, że zwyczajny). Na trawniku cała masa liści, ale żadnego kompletnego. Całkiem zgrabne i odpowiednie rozmiarowo listki rosną na drzewie, ale gałęzie będące w zasięgu naszych możliwości są po drugiej stronie ogrodzenia. Jakoś żadna z nas nie ma ochoty wspinać się po stalowych prętach. W końcu przypominam sobie o furtce, przez którą możemy się dostać na teren Dobrego Miejsca i szkoły. Zastanawiamy się, co by było gdyby podczas zrywania przez nas liści ktoś zamknął furtkę, ale z powodu dotychczasowych sukcesów i faktu, że deszcz ustał, ogarnia nas ułańska fantazja i podejmujemy ryzyko. Bez żadnych dodatkowych przygód, za to ze zgrabnym (i kompletnym!) listkiem wracamy do samochodu.

Co nam tam jeszcze zostało? Grochodrzew, jarząb pospolity. Tablet podpowiada, że to akacja i jarzębina. Jarzębina rośnie w moim ogródku, ale jakieś trzy tygodnie temu prawie ze szczętem pożarły ją gąsienice. Żeby znaleźć ocalony liść musiałabym się wspiąć na dach, ale aż tak wysoko moja matczyna miłość nie sięga… Przypominam sobie, że obie rośliny, których szukam rosną na osiedlu blisko domu mojej mamy. To niedaleko. Jedziemy, po drodze kupuję jeszcze bagietki na jutrzejsze śniadanie. Okazuję serce przyjaciółce i zostawiam ją w samochodzie, żeby samej odnaleźć ten grochodrzew i jarząb. Grochodrzew (robinię, akację) już mam, ale jarząb gdzieś zniknął. Jestem pewna, że tu rośnie. Kręcę się po ciemnych, słabo oświetlonych osiedlowych alejkach. Podchodzę do kolejnych drzewek i prawie wsadzam w nie nos, żeby zobaczyć kształt liści. W końcu zawracam pokonana do auta. Dałabym sobie rękę uciąć… O jest! Przed samym samochodem… Pewnie bym się zezłościła, gdyby to nie było takie śmieszne.

Po powrocie do domu, popijając gorącą herbatę, oglądamy znaleziska. Asia z tabletem identyfikuje właściwy liść topoli – to ten, który rósł na rozłożystym drzewie pośrodku trawnika. Okazuje się też, że dzięki Asinemu skokowi przez płot mamy grab, ale brakuje nam liścia buka i nie mamy pojęcia gdzie mogłybyśmy go znaleźć.

– Myślałam, że żartujesz z tą olchą. – mówi Joanna, kiedy pół godziny później, uzbrojone w latarki, ruszamy w kierunku tylnej furtki osiedla, na którym mieszkam. Ale mi instynkt zbieracza wraz z instynktem matki każe dołożyć wszelkich starań, by zdobyć do Markowego zielnika co się tylko da. Grzecznościowo puszczam Asię przodem przez furtkę, by w ostatniej chwili ostrzec ją o schodach i mostku nad kanałem. Jeszcze tego by brakowało, żeby wpadła do wody! Jest ciemno choć oko wykol. Latarki dają zaskakująco mało światła. Nieopatrznie opowiadam Joannie jak to do niedawna dziki podchodziły pod nasz płot, więc teraz jest bliska odmówienia wszelkiej współpracy. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć olchę i zerwać olchowy liść nie wpadając w błoto, ani na dzika. – W pracy mi nie uwierzą jak im opowiem, że na urlopie w Polsce zbierałam liście do zielnika. I to w deszczu, po nocy. – zaczyna śmiać się Joanna, która pracuje w angielskiej szkole.

Bardzo późnym wieczorem, kiedy moja przyjaciółka na pewno już śpi w swoim warszawskim mieszkaniu, wkładam poszczególne liście owinięte w ręcznik papierowy, do archaicznego atlasu geograficznego, który odziedziczyliśmy po zmarłej cioci. Starszy syn przydźwigał go z góry. Mam uczulenie na roztocza, więc niemiłosiernie kicham przy tym zajęciu.
Budzik stawia mnie na nogi o 4.00. Jakie to cudowne i mądre, że Pan Bóg stworzył kawę, a Jan III Sobieski zwyciężył Turków pod Wiedniem i zagarnął sułtański zapas ziaren, dzięki czemu ten cudowny napój króluje od wieków w moim pięknym kraju. O, dziś rano jedna kawa nie wystarczy… Przyklejam liście i całe gałązki do poszczególnych stron podpisanych nazwą gatunku po polsku i po łacinie oraz miejscem pozyskania danego egzemplarza. Nie bez pewnej satysfakcji budzę Marka o 5.15, żeby namalował okładkę do zielnika. Muszę przyznać, że bardzo ładnie mu to wyszło. I że jest wdzięczny mamie i cioci Asi za ich wysiłek. Próbuję go nauczyć o tych topolach, grabie i grochodrzewie, ale wychodzi na to, że to my z Asią skorzystałyśmy najbardziej – do końca życia zapamiętamy jak wygląda klon jesionolistny.

P.S. Dostaliśmy (raczej: dostałyśmy) piątkę z minusem.

Foto: Marta Dzbeńska-Karpińska

 

O autorze

Marta Dzbeńska-Karpińska

Z wykształcenia politolog i manager, z wyboru fotograf i dziennikarz. Autorka książki i wystawy „Matki: mężne czy szalone?” Żona i mama trójki dzieci. Fanka czarno-białej fotografii analogowej. Bardzo lubi ludzi, spacery i muzykę, a niekiedy także gotowanie.

Leave a Reply

%d bloggers like this: