W pierwszej chwili miałam zatytułować ten felieton „Halina i Marian”, bo to miała być ich historia, a do tego 1 lipca obchodziliby oboje swoje kolejne imieniny. Ale ponieważ zmierza ona do pewnego określonego finału, postanowiłam ułatwić refleksję końcową, i nazwałam swój tekst: „Prostowanie ścieżek”.
Otóż Halina i Marian to było małżeństwo zaprzyjaźnione z moimi rodzicami. A podaję ich prawdziwe imiona bo teraz już dawno nie żyją. Mieszkali wtedy nieopodal nas w lokalu służbowym, czyli mieli dwa pokoje z wspólną, na kilka innych, używalnością sanitariatów. Taki powojenny standard, czyli surowość bytu. Dzieci nie mieli, i chyba także z tego powodu jeszcze bardziej się kochali. Ona znana była z pięknego głosu i często oraz chętnie śpiewała pieśni, obecnie znane jako biesiadne. On był gorliwym urzędnikiem ministerialnym i sympatycznym panem domu. Ponieważ mieli pierwszy w okolicy telewizor, często tam chodziliśmy z rodzicami, by oglądać jakieś filmy albo teatr Kobra. No i bywały u nich wieczory brydżowe oraz okazjonalne przyjęcia. Byliby bardzo szczęśliwi nawet w tych skromnych warunkach, gdyby nie jedna sprawa. On przedtem już był żonaty i w związku z tym miał za sobą ślub sakramentalny. Owszem, starał się o stwierdzenie nieważności, bo były ku temu powody, ale młyny sprawiedliwości, nawet kościelne, mielą długo i mijały lata, a nawet dziesięciolecia, a on wciąż czekał i czekał. Czekali oboje, Halinek i Maryś, bo tak się do nich zwracano.
No i przyszedł ten szczęśliwy dzień, gdy się doczekali kościelnego stwierdzenia nieważności jego dawnego związku, i mogli już się pobrać z pełną pompą w kościele. Odbyło się to poza Warszawą, konkretnie w Ząbkach, wobec kilkudziesięciu gości. I to był najszczęśliwszy dzień w ich życiu. Dla nas, wtedy dzieciaków, też było wiele uciech łącznie z kąpielą w pobliskim zbiorniku wodnym, co szczególnie jakoś zapamiętałam. Choć nas nieco dziwiło, co znaczyła ta radość dorosłych – przecież to był tylko drugi ślub tej samej pary.
Foto: Stannah International/Flickr/CC BY 2.0
Leave a Reply