Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi. (Mt 5, 37)
Od chwili, kiedy w sferze publicznej podniósł się temat obywatelskiego projektu ustawy o ochronie życia, mamy do czynienia z polaryzacją stanowisk. Wśród głównych postaci na planszy widzimy:
1. Kościół instytucjonalny, wypowiadający się się bardzo konkretnie przeciwko eugenice;
2. PiS, partię dobrej zmiany, która doszła do władzy w znacznej mierze głosami wiernych Kościoła i staje obecnie wobec perspektywy ostrej konfrontacji z oczekiwaniami tychże wiernych;
3. elektorat PiSu, obejmujący szeroko rozumiane środowiska pro-life, tzw. niezdecydowanych, bądź obojętnych w tym temacie oraz grupę niechętnych projektowi ustawy;
4. ideologiczną lewicę zawsze i niezmiennie walczącą o dopuszczalność aborcji.
Oczy obserwatora tego sporu dostrzegą tu bez trudu trzy grupy:
Pierwsza, to pewni swoich racji. Oczywiście, postawa Kościoła, obrońców życia, lewicy, środowisk feministycznych etc. jest niezmienna od dawna i nikogo nie dziwi, mogą się między sobą, mniej lub bardziej ostro, spierać, debatować, kłócić, przekonywać, ale pozostają w swych stanowiskach konsekwentni i w jakimś sensie przewidywalni.
Oprócz nich istnieje druga grupa, ludzie o mniejszym zainteresowaniu tematem, tacy, których można do swoich racji przekonać.
I trzecia, bardzo mała, „ja”.
Aby rządzącej partii żyło się wygodnie, a słupek poparcia rósł i kwitł, tematy wywołujące w społeczeństwie silne emocje, w tym sprawa eliminacji chorych dzieci, nie są tym, czego najbardziej jej potrzeba. Zawsze bowiem ktoś będzie „za” i ktoś „przeciw”, więc kogoś w elektoracie może ubyć. Od tego jednak jest rząd i parlament, aby społeczne sprawy prowadzić. Wysocy urzędnicy państwowi po to zostali wybrani i za to dostają pensję, aby stanowić sprawiedliwość i tej sprawiedliwości pilnować. Wyborca z kolei ma prawo oczekiwać realizacji spraw ważnych dla niego, po to szedł na wybory. Zostawmy zatem troskę o kłopoty PiSu ze słupkami poparcia, w końcu to partie są dla nas, nie my dla partii. A kolejne wybory nieprędko.
Przyjrzyjmy się lepiej trzeciej, wymienionej tu grupie, „mnie”. Jeśli w sprawie aborcji eugenicznej, wobec wielu krzyżujących się pryncypiów, mam trudności z określeniem swojego stanowiska, muszę zapytać siebie, z kim lub czym identyfikuję się w pierwszej kolejności? Z prawami człowieka? Z zaufaniem wobec Boga? Z dobrymi rządami dla Polski? I od tego pierwotnego wyboru określić swój system hierarchii celów. Jeśli wybieram jeden z dwóch pierwszych priorytetów, sprawa jest jasna: i zasady prawa naturalnego i Dekalog są jednoznaczne w temacie życia niewinnego człowieka. Jeśli, jako najważniejszy wybieram trzeci cel, to ważne, aby zadać sobie pytanie: co oznaczają dobre rządy i czy są możliwe, jeśli panuje niesprawiedliwa legislacja, według której ktoś nie ma prawa do życia? Ktoś, kto niczym nie zawinił, kto nie może sam się wypowiedzieć? Czy są dla dobrych rządów właściwsze cele niż podstawowa sprawiedliwość społeczna dotycząca spraw tak fundamentalnych, jak prawo do życia? Refleksję w tym temacie pozostawiam każdemu z nas z osobna.
Z pewnym zdziwieniem i smutkiem obserwuję w ostatnich dniach wysyp specyficznych tekstów osób powiązanych, silniej lub luźniej, z partią rządzącą, dotyczących właśnie projektu ustawy o ochronie życia. Tekstów pełnych zwrotów tak wielkich, jak: „ale”, „zachowajmy umiar”, „bez przesady”, „skończmy z naiwnością”, „nie teraz” lub „kompromis” w odniesieniu do śmierci kilkorga dzieci dziennie, dzień po dniu, latami. Nadmienię także, że autorami tych wypowiedzi są osoby, których usta na codzień pełne są Boga, honoru i ojczyzny. Kiedy czytam i słucham tych słów, rodzą się we mnie trzy emocje: gniew, głęboki żal i współczucie. W tej właśnie kolejności. Gniew jest oznaką jakiejś bezsilności w sytuacji, kiedy ktoś robi sobie lub innym krzywdę, a ja nie mam możliwości nic zrobić. Żal wobec marnowania szansy na wewnętrzną wolność. Współczucie wobec braku odwagi.
Nie należę do osób z natury pełnych męstwa, ceną wyobraźni jest często strach przed możliwymi konsekwencjami. Jednak kosztem poddania się strachowi jest wewnętrzne zniewolenie. Nic nie jest warte takiej kary, wiem to, równie dobrze, jak większość z nas. Czy jednak do całej gamy kłopotów, z którymi się mierzymy i które często rodzą nasz strach warto dokładać jeszcze przed sobą odium kolaboracji? Zabijanie chorych dzieci jest rzeczą bezdyskusyjnie złą. Jakkolwiek tego nie nazwiemy i jakichkolwiek nie naszukamy się powodów i argumentów przeciwnych tej tezie, nie zmienia to faktu, że wchodzimy w dialog ze strachem przed utratą czegoś, co dla nas ważne: spokoju, zaszczytów, prestiżu, wpływów, znajomości itp. itd. Nikt nie mówił, że wolność zdobywa się tanio.
Na zakończenie, pozwolę sobie zilustrować ten temat takim oto obrazem: Przygotowania do bitwy. Po jednej stronie mamy walczących o wolność, broniących swoich rodzin, po drugiej chcących ich podbić. Po środku stoi pobratymca walczących, który mówi: wiecie, że prywatnie bardzo wspieram waszą sprawę i serce mi się do niej rwie, ale walczę dziś po drugiej stronie dla waszego dobra, ponieważ jeśli teraz wygramy, to możliwe, że w przyszłym pokoleniu synowie napastników zechcą znów nas zaatakować i zabiorą nam wolność, a to zaboli. Czy nie lepiej pozostać z tym, co mamy i się nie narażać? W końcu nam nikt krzywdy nie robi, oni tylko porywają niektóre nasze dzieci.
Kto tu tak naprawdę wolności nie zna? Komu ten wojownik robi realną krzywdę? Walczącym, czy sobie?
Foto: jurek d./Flickr/CC BY-NC-ND 2.0
Leave a Reply