Podróże i zwiedzanie

Bryza w nepalskich Himalajach

Wznoszę swe oczy ku górom:

skąd nadejść ma dla mnie pomoc?

Pomoc moja od Pana,

który stworzył niebo i ziemię.

Moc tego wersetu z Psalmu 121, powtarzanego w Liturgii Godzin, odczułem dopiero w zetknięciu z potęgą Himalajów. Dlaczego psalmista oczekuje pomocy właśnie z gór, dlaczego w nich wypatruje pomocy? Z tej prostej przyczyny, że w górach odczuwa się obecność Stwórcy, wielkość Boga i małość człowieka. Wielokrotnie w przeszłości, oprócz naszego pięknego kraju, przemierzałem górskie ścieżki w Chorwacji, Słowenii, Francji, Niemczech, Szwajcarii i Włoszech. Zawsze kontakt z górami wzbudzał we mnie myśli metafizyczne. Ale wszystko to nie da się porównać z doświadczeniem Himalajów, którego doznałem w Nepalu. Oprócz przytłaczającego majestatu, wpływ na to miał niewątpliwie sposób wędrowania. Do tej pory zmagałem się z górskimi szczytami pieszo. Tym razem, dzięki mojemu nepalskiemu przyjacielowi Charlesowi, zagłębiłem się w Himalajach za pośrednictwem helikoptera, który latał dostatecznie blisko górskich szczytów, ażeby poczuć chłód himalajskiego śniegu. Kiedy się patrzy na tę mozaikę skał i śniegu, myśli nieodparcie kierują się ku Panu Bogu, który stworzył niebo i ziemię. Jednym z wyrazów Jego potęgi i wszechmocy są właśnie góry. Stąd psalmista wznosi oczy i prosi o pomoc Wszechmocnego. Patrząc na wielkość, przestrzeń i formę Himalajów trudno przyjąć hipotezę, że to wszystko jest dziełem przypadku, że wzięło się samo z siebie. Kiedy człowiek dłużej popatrzy i głębiej pomyśli, to zanim się obejrzy, już jego dusza kontempluje wspaniałość Boga. Ale góry to również przestroga i nauka o kruchości ludzkiego życia. To także żywioł, który niesie czasem śmierć i zniszczenie.

Wylądowaliśmy w wiosce Kyangjin Gumba, wraz z dwoma ekspertami, którzy współpracują z organizacjami zajmującymi się pomocą w odbudowie zniszczeń po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Nepal 25 kwietnia 2015. Gumba w miejscowym języku znaczy klasztor. Wioska ta swoją nazwę wzięła właśnie od buddyjskiego klasztoru, który niestety uległ zniszczeniu. Ocalał jedynie długi mur z wyrytymi w kamieniu tekstami buddyjskich modlitw, znajdujący się przed wejściem do głównego budynku, a w zasadzie tego, co z niego zostało.

img_1701

Według mieszkańców te tablice liczą sobie około trzystu lat. Budynek świątyni został w połowie zniszczony. Tam, gdzie był ołtarz, miejsce to zostało zasłonięte niebieską plandeką. Przed nią, na małej ławce, stoją drobne przedmioty kultu, które zostały odnalezione w gruzowisku, a nad nią ozdobna belka, z kunsztownymi ornamentami. Pośród ruin świątyni zostały powstawiane flagi i chorągiewki z napisami. Mój przewodnik wytłumaczył mi, że te flagi zostały umieszczone tutaj ku pamięci tych, którzy zginęli. On sam stracił rodziców i wielu krewnych w niedawnej katastrofie. Przed trzęsieniem ziemi mieszkał w tym klasztorze jeden mnich, ale teraz mieszkanie w tych ruinach jest niemożliwe. Może kiedyś, gdy klasztor zostanie odbudowany, zamieszka tutaj ktoś na stałe. Podczas plenerowego śniadania, przygotowanego dla nas na zewnątrz schroniska-hotelu, przemknął jeden mnich buddyjski, wchodząc do domu gospodarza, po drodze dyskretnie nas pozdrawiając złożonymi rękami, ukłonem i tajemniczym uśmiechem buddyjskim.

Mieszkańcy pobliskich wiosek, rozrzuconych w dolinach tutejszych gór, są ludem pochodzenia tybetańskiego i w większości wyznają buddyzm. Sąsiednia wioska Langtan, od której nazwę bierze cały ten region i park narodowy, podczas wspomnianego trzęsienia ziemi została całkowicie zniszczona, grzebiąc w swoich ruinach około trzystu osób, z których około stu nigdy nie odnaleziono ciał. Trzęsienie ziemi spowodowało zejście potężnej lawiny, która dokonała straszliwego zniszczenia. Na okalających stokach można do tej pory dostrzec kikuty drzew połamanych przez lawiny toczącego się śniegu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się również w Langtan. Widok, jaki ujrzeliśmy, przypominał krajobraz po nalocie dywanowym. Ale z tego morza ruin zaczęły już wyłaniać sylwetki odbudowanych domów i innych budynków. Robotnicy z dumą pokazali nam najnowszy dom, który już za kilkanaście dni będzie oddany do użytku. Przyszły lokator z wielką radością zaprowadził nas do swojego przyszłego zamieszkania. Jak po każdym kataklizmie, życie z jeszcze większą mocą powraca na swoje utarte tory. W tym parku znajduje się również święte dla hinduistów jezioro Gosainkunda, do którego w sierpniu każdego roku pielgrzymują rzesze wyznawców hinduizmu. Znajduje się ono na wysokości 4380 m n.p.m. Hinduska mitologia umiejscowiła w Gosaikunda siedziby hinduskich bóstw Śiwy i Gauri. Uważa się, że wody tego jeziora zostały stworzone przez Śiwę, kiedy wbił trishul (święty trójząb) w skały, aby wydobyć z nich wodę, tak by mógł schłodzić gardło, które piekło go po połknięciu trucizny.

img_1665

Po wylądowaniu helikoptera od razu zaczęła się gromadzić wokół niego gromadka ludzi, którzy z wielką radością przywitali najpierw Charlesa, a potem pozostałych pasażerów. Na przywitanie założyli nam tradycyjne szale i ze złożonym rękoma na wysokości serca, w półukłonie, wypowiadali tradycyjne powitanie namaste (słowo wywodzące się z sanskrytu i oznaczające dosłownie tyle, co pokłon tobie). Ale istnieje też inne, bardziej złożone tłumaczenie tego wyrażenia: namaste można rozłożyć na dwa człony nama, będzie wtedy oznaczało nie moje. To trochę dziwne sformułowanie, należy rozumieć je jako uznanie, że istnieje w nas pierwiastek boskości oraz że nasza dusza nie należy do nas, ale do siły wyższej, czyli do samego Boga. W tym znaczeniu  wykonując ten gest w kierunku drugiej osoby, sięga się do głębi istoty swojego jestestwa i pozdrawia ten sam element w drugim człowieku. Ale można też, bez większej filozofii, zatrzymać się na jego pierwotnym znaczeniu i wówczas będzie tylko bardzo serdecznym pozdrowieniem. Ta forma powitania używana jest w całych Indiach oraz Nepalu. W każdym razie, bez wnikania w filozoficzne motywacje, pozdrowienie było bardzo serdeczne. Od razu było widać, że Charles jest tutaj dość znany i lubiany. Gospodarze wystawili przed dom stoły i zaczęli przynosić krzesła. Dom, jak się okazało, był swego rodzaju hotelem, a raczej schroniskiem dla turystów. W oknach suszyły się na słońcu elementy turystycznej odzieży. Już od lat głównym zajęciem mieszkańców tej doliny jest obsługa ruchu turystycznego. Temu celowi służy zarówno hodowla jaków, jak i osłów. Nasze himalajskie śniadanie składało się z sera, z mleka jaków, następnie omletu umieszczonego w dwa podpłomyki, kawy zwyczajnej i herbaty nepalskiej, zaprawionej mlekiem jaka i solą, o smaku… w sam raz na taką wysokość! Jednak nawet po tak pożywnym posiłku, po paru krokach zacząłem odczuwać brak tlenu. Nabierałem powietrza pełną piersią, a czułem jakby nie wchodziło do środka. Zrozumiałem, że muszę poruszać się bardzo powoli i nie wykonywać gwałtownych ruchów, aż organizm się przyzwyczai. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jakim wyzwaniem są wędrówki himalaistów. Gospodarze bardzo chętnie włączyli się z nami w rozmowę, opowiadając o swoim życiu. To co mnie uderzyło, to ich niebywała pogoda ducha. Pomimo przeżytej nie tak dawno tragedii, potrafili nie tylko się uśmiechać, ale i żartować. Z drugiej strony, jedyną szansą na przeżycie w tych ciężkich warunkach jest posiadanie wysokiego stopnia optymizmu i nadziei. Żeby dostać się do najbliższego, dużego miasta, czyli stolicy kraju, Katmandu, muszą przebyć najpierw dwa dni drogi pieszo od miejsca, skąd odjeżdża autobus, który potrzebuje około ośmiu godzin, aby dowieźć ich do celu.

W tym spotkaniu nie mogło oczywiście zabraknąć polskiego akcentu. Kiedy jeden z pilotów dowiedział się, że jestem Polakiem, z dumą powiedział mi, że w ich bazie lotniczej mają na wyposażeniu dwa samoloty transportowe produkcji polskiej o nazwie Skaytruck, które bardzo dobrze spisują się w tamtych warunkach. Ucieszony tą wiadomością opowiedziałem mu, że w Polsce ten samolot znany jest pod nazwą Bryza, i wytłumaczyłem mu, że bryza to pewien rodzaj wiatru występujący nad morzem. Pilot był zachwycony, tym bardziej, że Nepal nie ma dostępu do morza, nadto nazwa samolotu nie sprawiała mu w wymowie takich trudności jak moje nazwisko. Jakie to piękne, że na  dachu świata można z Nepalczykami porozmawiać o Polsce.

O autorze

ks.abp Henryk M. Jagodziński

ur. w 1969 r. w Małogoszczu. Ukończył WSD w Kielcach i otrzymał święcenia kapłańskie. Uzyskał doktorat z prawa kanonicznego na Uniwersytecie Świętego Krzyża w Rzymie. W 1999 rozpoczął przygotowanie do służby dyplomatycznej na Papieskiej Akademii Kościelnej, którą ukończył w 2001. W tymże roku rozpoczął służbę w dyplomacji watykańskiej pracując kolejno jako sekretarz nuncjatur: na Białorusi (2001-2005) i w Chorwacji (2005-2008). W 2008 rozpoczął pracę w Sekcji ds. Relacji z Państwami w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej. W latach 2015-2018 Radca Nuncjatury Apostolskiej w Indiach, a w latach 2018-2020 w Nuncjaturze w Bośni i Hercegowinie. 3 maja 2020 Ojciec Święty Franciszek ogłosił jego nominację na Nuncjusza Apostolskiego w Ghanie i Arcybiskupa tytularnego Limosano.

Leave a Reply

%d bloggers like this: