Dziś szczypta inspiracji dla narzeczonych planujących ślub w Kościele Katolickim. Nie oszukujmy się, na ślub konkordatowy decydują się nie tylko gorliwi wierzący, ale też Ci bardziej letni lub w ogóle obojętni religijnie. Czasem pojawiają się też tacy, którym zależy na bardziej „odświętnej” oprawie ślubu – Urzędy Stanu Cywilnego, nawet te pałacowe, mają w tym względzie dość ubogą ofertę. Wszystkich ich czeka kurs przedmałżeński i przyjemności z tym związane. Czy należy zatem traktować kurs jako obowiązek czy przywilej?
No właśnie, kursy przedmałżeńskie to temat rzeka. Mogą oburzać, obrzydzać, nudzić, irytować, ale jak chcemy wziąć ślub w kościele to trzeba przez nie przejść. Są różne metody pracy z narzeczonymi i warto się dobrze rozejrzeć, bo niektóre są naprawdę świetnym sposobem na podkręcenie relacji w związku i pokazują jak wpuszczać Boga do małżeńskiego życia frontowymi drzwiami, a nie boczną furtką. Takie polecam szczególnie osobom, które są trochę na bakier z praktykowaniem wiary czy też są w kryzysie wiary. Bardziej otrzaskani z tematami kościelnymi mogą również zdecydować się na kurs uwzględniający duchowy charyzmat organizatorów takiego kursu – takie jest dodatkowe bogactwo KK. Może w komentarzach podzielicie się dobrymi przykładami kursów dla narzeczonych wraz z lokalizacjami?
Jeśli jednak nic Cię nie obchodzi otoczka i sposób organizacji, bo chcesz dostać papierek dla kancelarii parafialnej, możesz pójść na kurs w ciemno. A może musisz z innych przyczyn iść tu gdzie bliżej/łatwiej/taniej/wygodniej/szybciej. I nic nie jest jeszcze stracone – pozostaw sobie tylko otwarty umysł, bądź szczery i kochaj, to ostatecznie zaprocentuje.
My ze względu na pracę Janka zdecydowaliśmy się na kurs standardowy przy jego parafii, bez fajerwerków i elementów interakcyjnych. Bywało różnie. Dla przykładu – ja, na naszych konsultacjach z naturalnego planowania rodziny, otwarcie powiedziałam, że krępuje mnie obecność innego mężczyzny (pracowaliśmy z małżeństwem), a cała ta metoda mnie brzydzi i nie przekonuje i nie chcę prowadzić tych obserwacji. Chyba miałam najbardziej cierpiętniczą i obrażoną minę, na jaką było mnie stać. I serio, dopiero wtedy otworzyło nam się jakieś pole do rozmów i współpracy. A przecież mogliśmy te spotkania odfajkować z potakiwaniem i robieniem ostatecznie po swojemu.
Nawet jeśli nie chcesz dzielić się swoimi refleksjami z pozostałymi parami czy prowadzącymi to rusz temat z narzeczonym/narzeczoną na osobności. Może to będzie błahostka, a może kluczowa sprawa, która zmieni waszą wizję małżeństwa. Nie każdy jest gotowy na konfrontację, czasem też forma zajęć wyklucza taką możliwość, ale między narzeczonymi nie powinno być takiej blokady.
I na koniec. Nie przejmujcie się księżmi/prowadzącymi ubolewającymi nad upadkiem wiary w społeczeństwie, demoralizacją i rozpadem rodzin. Tacy zawsze byli i będą, a nic to nie wniesie do waszego małżeństwa. Poza tym podejrzewam, że sami doskonale zdajecie sobie sprawę jak wiele rodzin się rozpada i jakie ryzyko podejmujecie. Taki komunikat od duchowieństwa wynika to trochę ze sposobu, w jaki obserwują oni swoje otoczenie i komunikują się z ludźmi. Wiem, że niektórych bardzo to uraża i irytuje, ale niewiele można z tym zrobić. Ostatecznie na statystyki to my, budujący rodziny mamy realny wpływ i jeśli uczynimy wszystko, co w naszej mocy, by nasze małżeństwo przetrwało to już jesteśmy na plus.
Wpis powstał w ramach akcji Małżeństwo jest fajne zorganizowanej w ramach Międzynarodowego Tygodnia Małżeństw.
Photo credit: Kyla 'Ree via Foter.com / CC BY-NC-ND
Gdyby nauczanie „kalendarzyka” (taki skrót myślowy) prowadził facet (nawet lekarz) również bym odmówiła. Mężczyzna katolik jest bowiem w tym względzie wygodnicki. Wystarczy, że kobieta musi pilnować tych spraw, a potem co miesiąc odchodzić od zmysłów i nie móc się na niczym innym skupić, tylko na tym, czy przypadkiem kalendarzyk nie zawiódł albo co gorsza unikać seksu co też nie jest zdrowe.
U nas prowadziła kobieta, ale….. stara panna. Jej wypowiedzi wyśmiałby każdy ginekolog. Posługiwała się przykładem własnej siostry, co mnie szczególnie dziwi, bo nawet najserdeczniejsza relacja z siostrą nie upoważnia do zdradzania tajemnic jej małżeństwa! Poza tym to, że siostrze się „udaje” nie znaczy, że mi będzie. Zero wiedzy medycznej, zero wiedzy o wpływie innych schorzeń na płodność, a co gorsza zero odpowiedzialności odszkodowawczej za te jej wypowiedzi.