Dwie rzeczy w życiu mnie przerastają: pieniądze i czas. Zawsze jest ich za mało i nigdy się nie zgadzają w ostatecznym rozrachunku. No, prawie nigdy. Na temat pieniędzy wolę się nie wypowiadać, zresztą dżentelmeni nigdy nie tego tematu nie poruszają, i niech tak zostanie.
Natomiast czas to co innego. Kiedyś był moim sprzymierzeńcem, biegł niespiesznie, dawał się oswoić i podporządkować. Podzielony na pory roku, miesiące, tygodnie i dni pozwalał na nieograniczone czerpanie ze swoich zasobów. Szkoła, lekcje, podwórko, koleżanki, czytanie książek, pisanie, przesiadywanie w bibliotece, pomoc w domu, nicnierobienie. Wakacje trwały wiecznie, niedziele ciągnęły się bez końca, grudniowe wieczory poprzedzające Boże Narodzenie dawały poczuć smak oczekiwania na cud.
Jak to się stało, że ten miły, dobrotliwy staruszek czas zmienił się w złośliwego poganiacza niewolników? Co sprawiło, że tak łatwo dałam się zepchnąć z pozycji władcy na pozycję zadyszanego gońca?
Nagle okazało się, że żyję w epoce pośpiechu, w której wszystko musi być zrobione natychmiast, a najlepiej na wczoraj. Całą sytuację pogarszają jeszcze tak zwane zdobycze techniki, dzięki którym zaczęłam patrzeć na czas jak na wroga, a on zaczął traktować mnie jak popychadło. Internety, esemesy, maile – wystarczy chwila, abym została zasypana przez tysiące informacji i propozycji nie do odrzucenia. Niestety, zbyt często daję się im wystrychnąć na dudka i zobowiązuję się wykonać rzeczy, o których z góry wiem, że jest ich zbyt wiele; że zwyczajnie nie dam rady.
Wariatka? Oczywiście, że wariatka! Najnowsze technologie mogą sobie działać natychmiast – ja nie. Potrzebuję czasu, aby wykonać swoją pracę. Muszę na nowo oswoić siwobrodego staruszka. Jeśli ja, jako mama nie jestem w stanie zapanować nad czasem, jak sobie z tym poradzą moje dzieci?
Czas jest w pewnym sensie despotą; jest bogactwem nieodnawialnym, absolutnie nieodzyskiwalnym. Każdy dostaje go po tyle samo, dwadzieścia cztery godziny i już. Nie mogę zwiększyć jego ilości, ale mogę nauczyć się zarządzać tym, co dostałam. Muszę przyznać, że poruszam się z trudem po tej wyboistej drodze, ale staram się nie poddawać. Nie spadnę z tych schodów.
Przede wszystkim zmuszam się do zastanowienia, co ja takiego robię i po co? Bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę hiperaktywizmu, takiego rodzicielskiego ADHD. – Dokąd biegniesz kobieto, gdzie się tak spieszysz?! Stop. Zatrzymaj się i przypomnij sobie, jakie jest twoje powołanie w życiu; co jest twoją misją, jedyną i niepowtarzalną? Ok, jestem mamą, żoną, sobą. To są moje zadania, moje pola działania, moje okazje do wzrostu i przemiany. Różne aspekty mojego życia, mojego powołania przypominają nieco zbiór okręgów – osobnych, zachodzących na siebie lub też całkowicie się pokrywających. Potrzebuję jasnych wytycznych: po pierwsze ja (bo jeśli ja padnę, wszystko weźmie w łeb); po drugie moja rodzina (to znaczy mąż i dzieci – w tej kolejności); po trzecie moja praca i wszelkie zobowiązania.
Oto moje koło ratunkowe: kalendarz. To moje narzędzie, dzięki któremu spajam siedem naszych rzeczywistości i nadaję im kierunek. To jest centrum dowodzenia, wiszące na ścianie naszej kuchni i porządkujące nasz domowy chaos.
Rok temu odkryłam MaMy kalendarz i zrewolucjonizował on moje życie. Śliczny, kolorowy, dopracowany w najdrobniejszym szczególe – z rubrykami na każdego członka rodziny, pisaczkiem i naklejkami – przypominajkami. Dzięki niemu łatwiej jest planować i nadawać odpowiedni stopień ważności poszczególnym sprawom do załatwienia. Życie nauczyło mnie, że to, co zapisuję w kalendarzu powinno być realistyczne, jasne i w niezbyt odległym terminie. Kalendarz czyni ze mnie moderatora, a nie marionetkę czy inną kukiełkę w wirtualnych rękach czasu. Pozwala mi też na zostawienie sobie pewnej luźnej przestrzeni, która pozwala na zarówno błogie lenistwo z książką czy filmem, ale też na łatanie nagłych dziur i rodzinnych awarii. Pozwala też na nicnierobienie; na wykrojenie z tortu czasu sporego kawałka na zadumę, łażenie po lesie, moczenie nóg w rzece, gapienie się na wschody i zachody słońca i księżyca, na dostrojenie się do ciszy.
Chciałabym nauczyć moje dzieci panowania nad czasem, umiejętności wyciśnięcia z niego wszystkich soków, wszystkich możliwości. Mam nadzieję, że będą w tym lepsi ode mnie; dużo, dużo lepsi.
Na koniec chciałam jeszcze wyjaśnić, co robią tutaj te zegary. Osiemnastowieczne zegary szwedzkie z miasta Mora są od lat moim niespełnionym marzeniem – dlatego je tu umieściłam: żeby sobie na nie popatrzeć, żeby stały się rodzajem samospełniającego się zaklęcia.
Foto: claudius9uk/Flickr/CC BY-NC-ND 2.0
Leave a Reply