Wczoraj obiecałam, że opowiem o mojej pierwszej pracy. Skojarzyła mi się ona przy okazji wizyty u stomatologa który przyjmuje – zresztą od bardzo wielu lat – w tym samym gabinecie usytuowanym w jednym z dwóch baraków na warszawskim Mokotowie, nieopodal klubu ”Stodoła”. Stwierdziłam, że te baraki są chyba wieczne. I jakby się w ogóle nie postarzały.
Siedziałam sobie w korytarzyku, czekając na swoją kolej, i obserwowałam życie biurowe. Krzesełka pod gabinetem stały akurat w pobliżu toalet – damskiej i męskiej, więc widziałam te nieustanne spacery z kubkiem w ręku po wodę lub do umycia, albo jeszcze w innym wiadomym celu. Tak, tak, te rytuały były mi doskonale znane! I to trzeszczenie podłóg – bo barak ma jedno piętro – gdy niemal dokładnie wiadomo ile osób przechodzi nad głową i w którą stronę. I jeszcze te dyskretne szepty przy mijaniu się, bo ściany są cienkie. A przecież panuje cisza.
Jednak zamiast opisu proponuję formę wierszowaną jaką wtedy, przed wielu laty popełniłam. Bo moje pierwsza praca też była w baraku. Po tamtejszym baraku już nie ma śladu, stoi tam teraz piętrowy biurowiec, w niedalekiej odległości od Marriotu… Na tym terenie miała swą przejściową lokalizację politechniczna „Stodoła”, studencki klub którego siedziby pamiętam od pierwszej do ostatniej. Kawał historii! A ile balowania? A teraz też te baraki, odwiedzane przeze mnie, są blisko „Stodoły”, i to jest taki niezamierzony chichot historii.
Wtedy w tych moich barakach, gdzie zaczynałam swoją karierę, bo było ich dwa, mieściło się biuro budowlane. Dla absolwentów uczelnianych znalezienie pracy nie było problemem. I tak rozpoczęła się moja praktyka zawodowa. Pamiętam żałosny widok jak przed poranną godziną rozpoczęcia pracy ludzie biegli żeby zdążyć podpisać listę obecności. Bo zabierana była punktualnie o godzinie – już nie pamiętam której, chyba o ósmej – wręcz wyrywana spod rąk spóźnialskich, i uroczyście odnoszona do kadr. A tam wyliczano minuty spóźnień, skrupulatnie sumowano, i potem odbijało się to na wypłacie. Za to na koniec kilka minut przed czasem, przed szesnastą, niemal wszyscy czekali w korytarzu na godzinę zakończenia pracy, już ubrani w wierzchnie okrycia i gotowi do wyjścia, by w momencie jej wybicia wysypać się z baraków prawie tratując się w drzwiach. Taka to była dyscyplina.
Niezmienne rytuały dnia codziennego to było drugie śniadanie i te liczne kawy czy herbaty długo celebrowane. Wędrówki do punktu podgrzewania wody, bo nawet nie było jeszcze elektrycznych czajników które by mogły stać w pokoju. A teraz to już są nawet wypasione ekspresy do kawy. Tylko ja już nie chodzę do biura….. A moje pierwsze tak wyglądało:
BIURO
Za drugim barakiem /za tamtym wieżowcem/ jest słońce/ na góry na lasy / na rzeki patrzące/ tu u nas jest smutno/ dwa bzy i trzy mlecze/ trzy biurka/ dwa okna/ i czas co się wlecze/ jak podła gadzina/ gdy nawet nie kąsa/ lecz gniecie/ i dnia część najlepszą/ przywala teczkami/ szafami/ kawami/ aż tydzień wystrzeli/ w niedzieli
Teraz gdy o tym myślę to bardzo bym chciała powrócić tam choć na chwilę, choć na maleńką chwilkę, ale jak mawiają mądrzy Czesi – to Se już Ne vrati. I może dobrze.
Leave a Reply