Sytuacja zmusiła mnie ostatnio, żeby zrobić zdjęcie, wiecie, takie jak do dowodu.
Stanęłam przed lustrem i postanowiłam po raz drugi w moim życiu macierzyńskim wykonać pełny, kompletny makijaż. W końcu takie zdjęcie ma pofunkcjonować jakiś dłuższy czas i trzeba dobrze wyglądać, nie wywołując tłumionego śmiechu na twarzach oglądających fotografię.
Wyjęłam w tym celu z szafki wszystkie specyfiki, nie spoglądając na datę ważności, żeby się nie zniechęcić. Ubrałam się zanim przystąpiłam do „renowacji elewacji”, aby nie zostawić na bluzce żadnego „maźlucha” przy późniejszym wkładaniu jej przez głowę. Nałożyłam po kolei grunt, potocznie zwany fluidem. Kredką i cieniami wykoślawiłam oko a’la smokey eye, jak tylko umiałam najlepiej. A nie jest to prostą sprawą, gdy robi się to wszystko w okularach na nosie.
Wyretuszowałam opadające powieki ciemniejszym cieniem, który spadając z półki rozwalił się w drobny pył i rozsypał po płytkach.
Spokojnieeeee….wzięłam głęboki wdech i zebrałam pozostałości w postaci mączki do pojemniczka, a resztkami z podłogi zakończyłam swoisty fresk, już bez lusterka. No dobra, może być, rozbieżności między oczami wyrównałam palcami. Teraz końcówka: sypki puder, róż i pomadka na usta w kolorze trudnym do zdefiniowania.
Zdjęłam okulary dla lepszego efektu. Oddaliłam się od lustra o dwa kroki. Będzie!
Pani fotograf z tapirem na głowie spojrzała na mnie nic nie mówiącym wzrokiem, co uznałam za dobry znak. Przeczesałam włosy. Szast prast i po krzyku.
Zdjęcia odebrane za dwie godziny zaskoczyły mnie nieco. Wyglądałam na nich zbyt odmłodzona. Fota lekko mówiąc, nagrobkowa. Ale ubyło mi dobrych 7 lat. Ubyło mi także włosów, bo pani zadecydowała, że ilość puszystych, rozwichrzonych kłaków wokół twarzy przekracza standardowe normy, przycinając mi je i korygując w komputerze.
Wróciłam do domu zadowolona z siebie. Zaciekawione dzieciaki sfrunęły z góry, ze swoich pokoi, spoglądając to na mnie, to na moje zdjęcie z zażenowaniem.
– O co chodzi? – zapytałam zniecierpliwiona.
– Ty przecież tak nie wyglądasz. Wcale nie jesteś do siebie podobna – odezwał się syn.
– A ty, czemu tak się na mnie patrzysz? – zwróciłam się do córki, lekko już rozdrażniona.
– Nieee, nic – odparła.
– No wyduś to z siebie wreszcie! – poczułam, że coś nie gra.
– Wiesz co, mamo? Ty to się jednak tak nie maluj – powiedziała.
– Zdecydowanie, wyglądasz lepiej i ładniej bez tego całego makijażu – dodał mąż, przysłuchując się rozmowie.
No to mam jasność. Nie ma to, jak być naturalną. 😉
Przy tej okazji przypomniała mi się dobranocka z lat mojego dzieciństwa. Takie, może mój rocznik ją jeszcze pamięta, czarnobiałe wycinanki z papieru. Bajeczka o mamie, która miała ukochanego synka. Była bardzo piękna, ale czas ją postarzał, pojawiły się zmarszczki i siwe włosy. Cera nie była już jasna i świeża. Ilość trosk wychowawczych i nieprzespanych nocy zostawiły swoje piętno. Mama pomyślała, że uda się do miejsca, gdzie znajduje się specjalne jezioro z wodą odmładzającą. Musi przecież być piękna i młoda dla swojego synka, żeby się jej nie wstydził, żeby ją zawsze kochał.
Dotarła do jeziora, wykąpała się w życiodajnej wodzie i na brzeg wyszła przecudna i młoda dziewczyna o czarnych włosach.
Po powrocie kobieta zapragnęła wziąć syna w ramiona, niestety chłopiec nie poznał swojej ukochanej mamy w ciele obcej dziewczyny. Wolał siwe włosy, dawny uśmiech poprzetykany zmarszczkami wokół oczu i ust. Taką ją kochał i innej, młodszej i atrakcyjniejszej nie potrzebował, nie akceptował…
Chyba wolę siebie taką, jaka jestem na co dzień. 🙂
Photo credit: Foter.com
Leave a Reply