Lipiec siedział nad brzegiem jeziora i chłodził w wodzie zmęczone stopy. Leniwe popołudnie plotło się swoim własnym rytmem, który niczego nie narzucał i spowalniał czas upływający wakacyjnym nurtem. Bez pośpiechu. Bez napięcia. Bez powinności.
Lipiec, tak jak żaden inny miesiąc roku, potrafił wyciszyć i rozluźnić. Przynosił odpoczynek potrzebny do regeneracji sił i podreperowania zaniedbywanego zdrowia. Długie, ciepłe i pełne słońca dni zachęcały do spacerów i wyjazdów, a noce wypełnione muzyką świerszczy, nakłaniały do rozmów i zwierzeń, które zbliżały. Ludzie siadali blisko siebie i w ciszy nocy odnajdywali wspólne porty, do których zawijali już nie jako przypadkowe statki na oceanie życia, ale płynąca pod tą samą banderą załoga, złączona silnymi więzami podobnych doświadczeń i relacją, z której wzajemnie czerpali.
Lipiec lubił przesiadywać obok nich, zasłuchany w te nocne rozmowy. Nikt nie patrzył na zegarek i nie liczył upływających minut. Szczere słowa wypływały z głębi serca, oddawane nocy, która przyjmowała wszystko. W takich chwilach Lipiec wyciszał wiatr, aby nawet on nie zakłócał ludzkich zwierzeń i rozmów, które łączyły. Małym artystom – świerszczom oddawał prowadzenie, czyniąc ich reżyserem wieczornych symfonii, zakłócanych jedynie przez natrętne komary.Lipiec lubił ludzi i dawał im to, czego potrzebowali najbardziej – ciepło. Tym ciepłem wypełniał słoneczne dni, jasne i radosne w swojej wakacyjnej beztrosce, i podobnym ciepłem łączył ludzkie dłonie i spojrzenia. Z sympatii do ludzi umiał zaczarować świat, ozdabiając go kolorami, smakiem i zapachem. Lipcowe lato pachniało lepkimi od soku lipami, soczystymi malinami, słodkimi czereśniami i nabrzmiałymi czerwienią wiśniami. Kwiaty w lipcowym ogrodzie prześcigały się w różnorodności kolorów i odmian, a słodki nektar wabił łakome bąki i pracowite pszczoły, które właśnie w lipcu miały pełne ręce roboty. Pąki róż rozchylały się zapraszająco, a opite owady – zwłaszcza małe, grube bąki, z trudem wydostawały się na zewnątrz, często klinując się w kielichach kwiatów i głośnym bzyczeniem komunikując, że chyba potrzebują pomocy.
Drzewa, pookrywane strojnymi sukienkami liści, wyciągały powabnie w górę swoje ramiona, dając litościwy cień w upalne dni, lub osłaniając przed ciężkimi kroplami deszczu, spadającymi z rozdartej przez przypadek chmury.
Lipiec lubił wraz z wiatrem tańczyć z drzewami, które kołysały się w takt słyszalnego wyłącznie dla nich walca, szumiąc uspokajająco. Witany przyjaźnie przez mieszkające w konarach ptaki, razem z nimi układał niepowtarzalną melodię, która na zawsze pozostawała w sercu, wpisana tęsknotą za latem.
Lipiec miał w sobie łagodność morskiej bryzy, wraz z którą wychodził naprzeciw człowieka, dotykając go delikatnie. Z tą samą łagodnością dotykał odsłoniętych ramion pieszczotą słonecznych promieni, a potem chłodził je lekkim zefirkiem. Bawił się chmurami, na błękitnym niebie układając pierzaste wzory i przygotowując przedstawienie dla tych, którzy zadzierali głowy, aby objąć w pełni świat – od ziemi po niebo; i razem z ludźmi podziwiał podniebnych ptasich przyjaciół, którzy z rozłożonymi szeroko skrzydłami szybowali w przestworzach, zachwycając się lipcowym światem.
Lipiec z piegami na twarzy i uśmiechem, z którym wychodził do każdego stworzenia. Jedyny wśród dwunastu mu podobnych, który nie nosił w sobie nostalgii i nie był, jak Czerwiec, oczekiwaniem. Miesiąc, który dopełniał każdy dzień prostym szczęściem, rozsypując jego roziskrzone drobinki i patrząc z uśmiechem na tych, którzy je kolekcjonowali.
fot. Marcin Piotr Oleksa
Leave a Reply