Tegoroczna wiosna boleśnie pokazała mi jaki kawał życia już za mną. Nasza najstarsza córka, studentka wyprowadza się. Jedzie do innego miasta, aby kontynuować studia. Taka dzielna, samotna, niestety już zupełnie dorosła. A tak niedawno był ten maj, gdy pojawiła się na świecie i zmieniła (gwałtownie) nasze życie.
W panieńskich czasach, będąc ambitną studentką Akademii Medycznej spotkałam Profesora Włodzimierza Fijałkowskiego. Po jego wykładzie wiedziałam: położnictwo albo nic. Byłam zafascynowana tym, jak można patrzeć na kobietę, na dziecko rozwijające się w jej łonie. Potem byłam w Łodzi i oglądałam pierwsze w Polsce sale do porodów rodzinnych a cudowny pan profesor zabrał mnie na spotkanie z położną, która odbierała porody w domu. To był kosmos.
Wróciłam na gdańską uczelnię i do dodatkowych dyżurów, na które chodziłam na salę porodową, bo chciałam wiedzieć i umieć więcej. I gwałtownie zjechałam z chmur na ziemię. Naiwnie podzieliłam się zachwytami z lekarzami najlepszego ponoć oddziału w Trójmieście i z ich ripost zrozumiałam, że takie podejście do tego wielkiego wydarzenia nie mieści się im w głowie. Ojciec przy porodzie, rodząca najważniejsza? Pacjentka czuje i chce być uczestnikiem? Przecież chodzi tylko o to, żeby był spokój i było szybko.
W takiej atmosferze, 21 lat temu, miała się urodzić nasza pierworodna. Teraz dopiero widzę, że tak nie bardzo pytałam mojego Ślubnego co on uważa na temat swojej obecności przy porodzie. Dla mnie to było oczywiste. Szukaliśmy, a raczej wtedy to ja szukałam możliwości porodu razem. Nie było sal rodzinnych, to może poród w domu?
Jako, że z tych dodatkowych dyżurów znałam właściwie wszystkich lekarzy rozmawiałam z nimi o takiej alternatywie. To w ogóle wywoływało przerażenie na ich, co charakterystyczne w większości męskich twarzach. Po drodze przez znajomych poznałam położną, która odbierała w Gdańsku porody domowe. Niestety w terminie naszego porodu nie było jej w kraju. Ona podrzuciła mi jednak do przeczytania książkę Ireny Chołuj „Poród w domu”. Mała książeczka ze wspomnieniami z kilkunastu porodów domowych. Efekt łaał:)
Byłam jak zaczarowana.
W tym czasie jeden z życzliwych adiunktów chcąc odwieść mnie od pomysłu porodu domowego obiecał wprowadzić mojego męża na salę porodową i położyć mi na chwilę dziecko na brzuchu(!). Chociaż tyle! Chyba w ramach nieświadomego masochizmu chodziłam dalej na salę porodową. Widziałam jak ważna dla rodzących jest chwila rozmowy, dobre słowo czy chwycenie za rękę. To miało być wspaniałe wydarzenie, wewnętrzne pasowanie na kobietę a nie koszmar.
I nadszedł nasz czas. Poród odbył się w asyście mojego męża, przebranego za studenta medycyny (!), przytuliłam małą Martusię i zabrano nam ją na trzy godziny. Potem zrobiliśmy małą rewolucję wychodząc do domu na własne żądanie. Najważniejsze jednak, że pomimo wszystkich życzliwych ostrzeżeń jak to mój mąż będąc przy porodzie dostanie oziębłości płciowej- tak, tak, mówiono mi to zupełnie poważnie, że zemdleje, nie będzie chciał więcej dzieci, nic takiego się nie wydarzyło. O oziębłości płciowej raczej nie ma mowy (dowód: 10 dzieci, inne dowody są moje) a usłyszałam potem od niego:
- że to było bardzo ważne, bo choć się czuł strasznie nie mogąc mi pomóc to chciał w tym uczestniczyć tak jak uczestniczył w poczęciu
- to początek jego relacji z dzieckiem
- zaczął inaczej patrzeć na swoją mamę, docenił jej trud.
Czasem teraz, przy rozmowach z rodzicami, którzy chcą urodzić w domu opowiada o swoim doświadczeniu, o tym trudzie bycia na drugim planie i dodaje odwagi młodym tatusiom. Dla mnie z kolei nie istnieje to, że nie mógł mi pomóc. Fakt, nie mógł zabrać skurczów i tego wysiłku ale czułam się kochana i chroniona, byłam z najbliższą mi osobą.
Przy kolejnych porodach jego obecność była już oczywista dla nas obojga.
Photo credit: HoboMama / Source / CC BY-NC-SA
Leave a Reply