Postawiłam w niedawnej rozmowie tezę, że zamiast ciągle wychowywać dziecko, dobrze jest je czasem po prostu przytulić. To nawet nie teza, a po prostu moje doświadczenie: dziecko wyprzytulane, wyłaskotane i wychichotane jest łatwiejsze w tak zwanym „prowadzeniu” – chętniej wykonuje polecenia, jest wytrwalsze i bardziej skłonne do pokonywania trudności.
Nie uważam, że to jakaś wywrotowa teoria, ale moim rozmówcom włączył się chyba obraz łagodnie rozbujanej matki hipiski, która niczego nie wymaga, nie strofuje, nie pilnuje, ot – tuli.
To nie tak.
Kiedy strofuję, to czasem tynk leci z sufitu, ale to też część mojej filozofii – nie udaję, że mnie dziecięce olewactwo i cwaniactwo nie rusza. Rusza i boli, i to pokazuję w sposób dobitny. Rzadko muszę powtarzać. To jest po prostu kwestia nastawienia, czy bardziej wierzę w relację czy w konfrontację. Czy bardziej mi się chce pracować wychowawczo (na niwie oraz ugorze), czy kochać i być razem, i w tym byciu razem ustalać zasady. Nie wydaje mi się, żeby to było podejście jakoś specjalnie rewolucyjne: nie chodzi przecież o to, żeby dzieciętom usuwać pyłek spod nóg i żeby nie zaznały żadnej pracy ani wysiłku. Chodzi o to, żeby w pracy i wysiłku widziały sens i radość, żeby rozumiały, że czasem trzeba się uhetać, ale że to jest po coś.
Nie mam ambicji, że spod mojej ręki mają wyjść produkty idealnie ogarnięte i wytresowane. Mają wyjść przyzwoici ludzie, którzy potrafią kochać.
Bo tak sobie myślę, że prasowania czy majsterkowania można się samemu łatwo w dorosłości nauczyć, a deficyty w poczuciu bycia ważnym i kochanym strasznie się za człowiekiem wloką i utrudniają życie.
Dlatego kiedy czasem tak się przyglądam któremuś z dzieci i tak się wewnętrznie napinam: „Użesz ty, jak ja cię wychowam, jaką ja zaraz podejmę akcję, jaki ja ci grafik rozpiszę, to się nie pozbierasz” – to doświadczenie nakazuje mi podejść do delikwenta, złapać go i wycałować. Kiedy przytulam dziecko, przypominam sobie, jak bardzo je kocham. Ono też sobie o tym przypomina i przestaje się tak strasznie denerwować, i nagle zupełnie spokojnie idzie wykonać polecenie, o które poszła cała awantura.
Prof. Półtawska powiedziała kiedyś do mężczyzn: „Przestań gadać, weź żonę na kolana i całuj”. Przetoczyła się fala oburzenia, że jak tak można spłycać. A moim zdaniem Pani Profesor lapidarnie ujęła tę samą tezę, którą tu próbuję przedstawić w odniesieniu do dzieci – czasem lepiej przestać gadać, dociskać, wyciągać konsekwencje, a zamiast tego po prostu się potarzać po podłodze, pochichotać i wyprzytulać ile wlezie. Lepiej lubić swoje dzieci, niż wiecznie patrzeć na nie i załamywać ręce nad ogromem pracy wychowawczej, której wymagają.
OK, dzieci są wyzwaniem i zadaniem, ale przede wszystkim są prezentem od Pana Boga, Jego uśmiechem i widocznym znakiem Jego Błogosławieństwa. Nic, tylko tulić.
Photo credit: hien_it / Foter / CC BY-NC-SA
Świetny tekst, niedawno doszłam do tych samych wniosków. Pozdrawiam autorkę
No dobrze, a co jak dziecko nie chce tego tulenia? Mam czworo dzieci. Dwójka starszych chłopaków – 11 i 15 lat nie chce przytulania! Tak samo jak odprowadzania do szkoły, bo uważają to (i słusznie) za obciach. Opisana metoda sprawdza się więc w przypadku małych dzieci. A poza tym nie zawsze skutkuje.