No i nadszedł ten dzień: ostatni dzień szkoły. A w raz z nim – wysyp zdjęć czerwonych pasków na świadectwach dzieci. Listów gratulacyjnych i zdjęć z serii: „Najlepsi z najlepszych”. A pod nimi podpisy: „Moja krew”, „Duma” i takie tam… Na Facebooku aż się od nich roi…
Bo rodzice są dumni. Że dziecko tyle osiągnęło, że tak się napracowało, że okazało się lepsze niż reszta. Że są rodzicami kogoś, kto się wyróżnia. A mnie zawsze robi się smutno. Z powodu dzieci. Bo zawsze się zastanawiam: z czego rodzice są dumni? Z dzieci czy z ich osiągnięć? Czy gdyby dziecko po prostu zrobiłoby wszystko, co w jego mocy, jeśli chodzi o naukę w szkole, gdyby uparcie realizowało swoją pasję, gdyby odkryło, że od najlepszych ocen i nagród woli coś skonstruować, przeczytać, odkryć albo po prostu mieć świetne relacje z przyjaciółmi i spędzać czas z dziadkami, to byliby mniej dumni? Czy dzieci bez czerwonych pasków są gorsze?
Dlaczego są zdjęcia czerwonych pasków, a nie ma – z takim samym podpisem: że duma – zdjęć córki, która urządziła domek dla lalek, albo syna, który dziesięć razy niezniechęcony próbował, by za jedenastym wreszcie wdrapać się na drzewo?
Wiem, narażę się tym tekstem. Rodzice będą bronić swoich racji. Na przykład tak, że przecież doceniają wysiłek dziecka. I ja naprawdę wierzę w ich dobre intencje. Ale czy czerwony pasek rzeczywiście jest odzwierciedleniem wysiłku? Czy dziecko, które ma czerwony pasek, na pewno postarało się bardziej niż to, które żeby ogarnąć materiał, musiało siedzieć na nim dwie godziny dłużej niż klasowy zdolniacha? Czy czerwony pasek to znak, że dziecko ma pasję, czy tylko tego, że nauka przychodzi mu łatwo albo… jest zwykłym kujonem?
Przez całą szkołę miałam świadectwa z czerwonym paskiem. I jak dziś to widzę? Szczerze? Byłam kujonem! To, co było moją pasją – historia literatury i język polski – zgłębiałam z przyjemnością. (Lubiłam też języki obce). Zaglądałam do starych podręczników, kupowałam tematyczne czasopisma, wydawałam nawet kieszonkowe na dodatkowe książki, z których mogłam się czegoś nauczyć. Dzięki temu dostałam się na wymarzone studia (zdałam egzamin!) na wymarzonej uczelni, a potem zaczęłam korzystać ze zdobytej wiedzy w pracy, która daje mi prawdziwą frajdę. Więc nie żałuję czasu, który na to poświęciłam. Resztę – zakuwałam. I co? Dziś bardzo niewiele z tego pamiętam. Czasem aż mi wstyd. I mam trochę poczucie, że to zakuwanie było stratą czasu. Za to mój mąż nigdy nie miał czerwonego paska. Nawet na studia dostał się nie w pierwszym terminie. Bo on uczył się zawsze tak, żeby umieć, dla siebie, żeby móc z tego praktycznie korzystać. Nie dla ocen. A spróbujcie z nim pogadać o ekonomii, finansach, fizyce, matematyce, polityce, medycynie, informatyce, historii… Czasem się zastanawiam, jak tyle wiedzy mieści się w jego głowie. I on z tego na co dzień korzysta! Gdy musimy podjąć jakąś decyzje finansową, gdy trzeba coś naprawić albo zainstalować w domu, gdy komentuje doniesienia medialne, wreszcie gdy oddaje się swojemu hobby. Jest wysoko wykwalifikowanym specjalistą w swojej dziedzinie, a po angielsku czyta nawet bardzo specjalistyczne książki i teksty historyczne czy medyczne.
Dla równowagi zobaczyłam na Facebooku także inne zdjęcia. Najpierw świadectw z czerwonym paskiem synów mojej znajomej. Tyle że oni chodzą do tzw. wolnej szkoły. Tam ze świadectw można się dowiedzieć, że w gimnastyce ktoś okazał się człowiekiem gumą, w architekturze jest kartonowym wymiataczem, w polowaniu na pizzę – ekspresem, a w leśnictwie i włóczęgostwie doszedł do końca mapy. Takie zdjęcia czerwonych pasków mi się podobają. Drugie zdjęcie to zdjęcie syna kolegi. Widać na nim chłopca, który wariacko się cieszy, szaleńczo podskakuje, bo skończył pierwszą klasę i zaczyna wakacje. Nie mam pojęcia, jak wygląda jego świadectwo. Ale dumny ojciec pokazuje jego radość – i ja to bardzo szanuję!
Jestem mamą niespełna pięciolatka. Przez ostatni rok chodził do szkoły muzycznej na lekcje fortepianu (i choć mu się nie chciało, ćwiczył w domu) i internetowe lekcje angielskiego (i choć mu się nie chciało, odrabiał zadania domowe). Sam zdecydował, że chce na nie chodzić, wytrwał i skończył pierwszy rok nauki. Czy jestem dumna? Oczywiście. Ale nie z fortepianu i angielskiego. Jestem dumna, bo widzę, jak z pasją smakuje życie, szuka tego, co mu się podoba, chce próbować nowych rzeczy, cieszy się z codziennych radości. Kiedy wracaliśmy z ostatniej w tym roku lekcji fortepianu, nie byłam dumna z tego, że on taki mały, a już gra proste utwory. Cieszyłam się z nim, że wytrwał, a teraz będzie miał wakacje. Kiedy słyszę, jak rozmawia (hm… próbuje rozmawiać) ze swoją nauczycielką angielskiego (nativ speakerką, która ni w ząb po polsku), jestem dumna nie z tego, że przyswoił te czy inne słowa albo konstrukcje, ale cieszę się, że ma tyle fantazji, by nagle w środku lekcji koniecznie przedstawić swojego misia albo pokazać swój pluszowy traktor, który w dodatku po naciśnięciu wydaje odpowiedni odgłos. Jestem dumna, że jeździ na rowerze, cieszy się na spotkania z dziadkami, lubi czytać książki, uwielbia biegać po kałużach, a jak ustawiliśmy dmuchany basen w ogrodzie, to oszalał z radochy i wskakiwał do zimnej wody. Jestem dumna, bo ten mały człowiek się rozwija i uczy się żyć. I wszystko robi z pasją. Mam nadzieję, że mu to nie minie. Także wtedy, kiedy pójdzie do szkoły. Nie mam apetytu na czerwone paski. Jestem dumna z mojego syna, bo… to mój syn! Bo jego obecność na świecie to cud. Czy być mamą cudu to nie jest wystarczający powód do dumy?
Ja jestem dumna, bo wiem, że chłopcy się napracowali i rzeczywiście uczyli tego, co ich interesuje.
Sama też byłam typem kujona, ale tak po latach widzę, że nauczyło mnie to cierpliwości i tego, żeby dążyć do celu. Nie pamiętam informacji, za to pamiętam, że starałam się wtedy, gdy innym było wszystko jedno. A jeśli obrany w dorosłym życiu cel jest dobry, to tylko tak trzymać…
Z jednej strony gorszy się Pani tym, że rodzice chwalą się sukcesami dzieci, a z drugiej wystawia laurkę sobie i swojej rodzinie.
Cześć. Trafne przemyślenia i fajnie prowadzony blog .Trafiłem tu za sprawą wielkiego wybuchu (wujek Google), a spotkałem koleżankę prawie z ławki.
Internet jest jednak mały 🙂
A tak z innej beczki .13.7 mld. lat przed wielkim wybuchem był punkt-nicoś ,chyba że wszechświat jest cykliczny i powstał z implozji poprzedniego.
Jako osoba raczej o słabej wierze ,coraz bardziej zastanawiam się czy to nie jest dowód na istnienie Boga.