Jeszcze kilkadziesiąt lat temu częstym widokiem w mazowieckim pejzażu byli ludzie spieszący pieszo z różnymi sprawami. Na pole, do kościoła, do sklepu czy po prostu – do sąsiedniej wsi by odwiedzić znajomych. Dzisiaj spotkanie pieszego przemieszczającego się polną drogą lub miedzą jest niezwykle rzadkie.
Od dawna już wędruję sobie po Mazowszu, znane mi są też inne obszary Polski. Lubię turystykę nieszablonową, uprawianą na sposób włóczykija. Wszystko, co potrzebne niosę ze sobą w plecaku, na noc rozstawiam pelerynę, która służy do ochrony przed deszczem. Daje mi to okazję do oglądania dzisiejszego, normalnego życia na polskiej prowincji. Na wieś jeździłem praktycznie od zawsze, mam, więc także pewną perspektywę zmian, jakie zachodziły w ciągu ostatnich czterdziestu lat.
Nie raz i nie dwa podczas moich wędrówek spotykałem się z wielkim zdziwieniem u wiejskiej ludności. Powodem zdziwienia nie był nawet oryginalny strój – ciuchy z demobilu noszone są czasami przez myśliwych. Zdziwienie budził sposób przemieszczania się. Ja po prostu wędruję pieszo, co jest sytuacją nie do zaakceptowania dla przeciętnego mieszkańca mazowieckiej wsi. Nikt, ale to dosłownie nikt nie używa swoich nóg do pokonywania odległości większej niż 50 metrów. Czyli tyle ile potrzeba na przejście od domu do samochodu. Ludzie jeżdżą do kościoła samochodami, nawet, gdy kościół znajduje się dosłownie w odległości 500 metrów. Nie chodzą do sklepu tylko do niego podjeżdżają, nawet, gdy sklep jest na drugim końcu wsi.
Czasami, znacznie jednak rzadziej, można zobaczyć ludzi poruszających się na jednośladach, rowerach lub motocyklach. Ciężko też znaleźć na mazowieckiej wsi chodnik. Bo i komu, do czego byłby on potrzebny?
Druga sprawa, to prawie zupełny brak ruchu turystycznego. W rejonie, który jest mi znany najlepiej, w powiecie płońskim, zdarza mi się spotkać czasami nielicznych rowerzystów, którzy poruszają się kilkoma szlakami rowerowymi wyznaczonymi przez władze powiatu. Jakiś czas temu wybrałem się z moim chrzestnym na długą wędrówkę po okolicach Płońska. Chrzestny mieszka od lat w Anglii i uprawia intensywnie turystykę pieszą. Był zaskoczony brakiem ścieżek turystycznych i brakiem jakichkolwiek ludzi z chlebakami, kijkami i mapami, którzy przemieszczaliby się po kraju. W Anglii wciąż można spotkać zwłaszcza w weekendy, rzesze ludzi zbrojnych w kijki, i plastikowe mapy – „setki” wędrujących od schroniska do schroniska.
Jest wiele zwyczajów z wysp Brytyjskich, które, moim zdaniem, dałoby się z wielkim pożytkiem przenieść na nasze podwórko. Jednym z nich, jak sądzę, mogłoby być przywrócenie do dawnych łask zwyczaju przemierzania kraju na własnych nogach. Jest to i zdrowsze i ciekawsze od jazdy samochodem.
Foto: Marta Dzbeńska-Karpińska
Mieszkam w Niemczech, tutaj piesze wędrówki są u łask i bardzo popularne, jest wiele szlaków podalpejskich i alpejskich, w Monachium jest nawet społeczność piechurów którzy wspólnie organizują sobie wypady. My z rodziną też dużo chodzimy.
No tak, Bayern… tam tradycja spacerowania jest stara i ugruntowana. I mają takie fajne laski turystyczne, ze znaczkami. No cóż, może i u nas ten zwyczaj się odnowi, już nie w wersji ludowej ale jako forma turystyki.