Tekst ten kieruję w pierwszej kolejności pod własnym adresem, ponieważ zderza się z moim problemem, jeśli ktoś zauważa u siebie podobny, może go, rzecz jasna, odnieść do siebie.
Chciałabym, żeby ten świat był lepszy. Chciałabym tego z całego serca. Jestem jednak mieszkanką planety nękanej niezliczonymi konfliktami, nieskończenie pięknej, oddanej we władanie człowiekowi, który często sprzeniewierza się swojemu powołaniu.
Psychicznie i duchowo zaliczam się do grona dziedziców monumentalnej kultury Starego Kontynentu, obecnie toczonego, niestety, rakiem rozmaitych śmiercionośnych ideologii, owocem których dużo większą zbrodnią stało się nazwanie świństwa świństwem, niż tego świństwa dokonanie. Kontynentu, na którym oburzenie wywołuje danie w pysk komuś, kto krzywdzi, ale nikogo nie obchodzą realne ofiary realnej przemocy. Na którym zabicie terrorysty wywołuje wielogodzinne dyskusje etyczne, a masowe mordowanie niewinnych nazywa się prawem do dysponowania „własnym” ciałem.
„Żyję w kraju cudownych [i koszmarnych] metafor,
w czasach początków, złudzeń i zmian…”. Głównie jednak złudzeń, które jakiś czas temu się rozwiały. Na dodatek jako kompulsywny obserwator i analityk codzienności odczuwam w sobie imperatyw ratowania pokrzywdzonych. I tu zaczynają się schody.
Śledzę codziennie sporą ilość wydarzeń politycznych i społecznych. Nowe projekty ustaw, nowe procesy sądowe, nowe bulwersujące opinię publiczną skandale, afery, nadużycia, nowe akcje, zrywy, dyskusje, dialogi. Różnorodne retoryki, poglądy, nurty myślowe i te ożywiające i te, które z uporem godnym lepszej sprawy próbują gonić własny ogon i wreszcie te, które wykiełkowały na glebie cynizmu i złej woli. Naturalnym odruchem wobec tych ostatnich jest chęć obrony niewinności, którą próbują brudnymi buciorami zdeptać, niewinności osobowej i kulturowej. W toku wymiany opinii często, bardzo często, spotykam się z rozmaitymi formami agresji wobec moich przekonań politycznych, wyznawanej religii, poglądów na wiele spraw społecznych i etycznych. Jeśli umiałabym przepracowywać frustrację, która rodzi się na niwie spotkania z tą wymierzoną we mnie, bezpośrednio i pośrednio, przemocą byłabym człowiekiem dojrzałym i mądrym, jednak biorąc pod uwagę własne reakcje, nie mogę przypisać sobie takowych cnót. Frustracja ta bowiem bardzo często rodzi we mnie gniew i nienawiść wobec tych, którzy krzywdzą i może jeszcze bardziej wobec tych, którzy bezmyślnie podążają w manipulowanym tłumie lub stoją i milczą z opuszczoną głową.
Bardzo niedawno człowiek dużo mądrzejszy ode mnie zadał mi kluczowe pytanie: „Ola, czy ty jeszcze umiesz kochać tych, którzy stoją po drugiej stronie barykady?”. Moja odpowiedź, niestety, nie jest jednoznaczna. I tu powstaje poważny problem, ponieważ zła nie da się zwyciężać jego metodami. Stosując je, nie tylko ustawiam się na z góry przegranej pozycji, ponieważ daję się wciągnąć na teren nieprzyjaciela, na którym on dyktuje warunki, ale też systematycznie osłabiam i siebie i siłę własnych argumentów. To droga wiodąca do bankructwa. Zwycięstwo nie zawsze i nie dla wszystkich oznacza to samo, paradoksalnie czasem przegrać oznacza wygrać. Jeśli triumf miałby odbyć się kosztem degradacji mojej duszy lub kosztem godności oponenta, to nie jest wart swojej ceny, więcej, jest w pewnym sensie przegraną. Jakże łatwo kochać mi niewinnych pokrzywdzonych przez reżim, przez ideologiczne zaślepienie, czy eskalację przemocy a jak nieskończenie trudno ofiary swoich żądz czy wyrachowane dzieci niewidocznych ran. Jednak jeśli nie będę uczyła się zrozumienia rodzącego się w procesie wypalania własnej pychy płomieniem, który parzy żywym ogniem, to owoc moich starań będzie tylko wydmuszką. Ten świat ma już Zbawiciela, ma też dwa sztandary a ja ustawiam się pod jednym z nich wybierając nie tylko cele, ale i metody ich osiągania. Ode mnie zależy, czy ta droga okaże się życiodajnym strumieniem czy spaloną ziemią. Wypowiadam te słowa nie tylko z bólem, ale i niechęcią. Nie chcę sobie tych wszystkich pytań zadawać, nie chcę formułować wniosków. Bez tego jednak nie ma dla mnie rozwoju. Jest tylko wyniszczona destrukcyjnymi emocjami Anima Sola, nie w czyśćcowym akcie dorastania a w procesie powolnego tracenia z oczu ścieżki. Sama, na własne życzenie.
Nie chciałabym, żeby ta heroiczna miłość nieprzyjaciela została zrozumiana jako tkliwe uczucie a po prostu życzenie zbawienia. Czy potrafię życzyć najwyższego dobra kłamliwym, chciwym politykom mającym za nic biednych, głodnych, najsłabszych? Czy umiem pochylić się z miłością nad dziewczyną, która w imię „wolności” właśnie zabiła swoje maleńkie dziecko, czy umiem się za nią modlić? A jeśli czasami nie umiem, to czy przynajmniej chcę umieć? Czy chcę o to prosić? Jeśli kiedykolwiek przestanę chcieć, będzie to znak, że muszę swoją działalność zostawić, czasowo lub na zawsze i zająć się odkrywaniem meandrów swojej drogi, bo nie istnieje wygrana sprawa, którą urzeczywistnia człowiek upadły. Nie ma triumfu dobra, jeśli okupiony jest on utratą własnego życia wiecznego.
foto J.W.G
Leave a Reply