Też zastanawiacie się, jak to możliwe, że można tak otwarcie wyrażać niechęć do własnych dzieci? Zawinił współczesny model wychowawczy? Względy ekonomiczne i walka o przetrwanie? Ogólna niedojrzałość?
Jakiś czas temu miałam okazję rozmawiać na placu zabaw z mamą pięcioletniej dziewczynki o przedszkolach. Pani zachwalała pobliską placówkę, opowiadając mniej więcej w taki sposób: Odprowadzam córkę na siódmą, ona tam ma regularne posiłki, idą na spacer, odbieram ją po siedemnastej, wie pani, po drodze ten plac zabaw jest, to się tu jeszcze podmęczy, potem do domu, zje zupę i idzie spać. I spokój. Także mówię, przedszkole to świetna sprawa, niech się pani nie waha, tylko zapisze córkę. To, co usłyszałam, było tak niespodziewane, że wypaliłam tylko Ale ja lubię moje dzieci i rozmowa się urwała.
Wałkowałam potem temat z Mężem, bo im więcej czasu mijało od wydarzenia, tym bardziej je przeżywałam. Po pierwsze, córka tej kobiety słuchała. Nie chcę sobie wyobrażać, jaki skutek może mieć w jej życiu fakt, że słyszy matkę, która opowiada obcym ludziom, jak pozbyć się córki na cały dzień, żeby zapanował magiczny „spokój”. Po drugie, nurtuje mnie, co takiego najpierw każe ludziom mieć dzieci, a potem traktować je jak zbędny balast, którym zająć się mogą inni (bo przecież te regularne posiłki, spacery, mama nie musi się o to już martwić).
Niedaleko szukać, a moja wizja macierzyństwa znów uległa zachwianiu. Miałam okazję spotkać się z „podwójną” mamą, która z całych sił wyrażała swoje niezadowolenie, że musi się cały dzień sama zajmować swoimi dziećmi. Ba, jest z nimi od dwóch godzin, jest zmęczona, chce spokoju, a babcia dziś się nimi nie zajmie, bo coś tam. I jest to w ogóle życiowa tragedia tej mamy, która tylko opędzała się od dzieci, jak od much „Idź się tam pobaw!”, „Nie, nie poczytam ci…”, „Sama ubierz tę lalkę!”, „Mam ważniejsze sprawy od szukania ci piłki!”. Okropnie patrzyło się, jak te dzieci podejmują kolejną i kolejną, z góry skazaną na porażkę, próbę zaangażowania mamy w zabawę.
W dalszej części mogłabym przytaczać miliony historii mam, które oddały półroczne dzieci do żłobków, bo „nie chciały w pracy wypaść z obiegu” lub dziecko „potrzebuje socjalizacji”. Mogłabym, ale chyba nie ma to sensu, bo już wiadomo, o czym jest ten tekst.
Mamy, które nie lubią, które są zmęczone, zdołowane, zirytowane i zniechęcone byciem mamami – też takie znacie? Też zastanawiacie się, jak to możliwe, że można tak otwarcie wyrażać niechęć do własnych dzieci? Zawinił współczesny model wychowawczy? Względy ekonomiczne i walka o przetrwanie? Ogólna niedojrzałość?
Żal mi tych mam, bo męczą się w swojej roli, ale jeszcze bardziej żal mi ich dzieci. Trudne musi być dorastanie w poczuciu odrzucenia i zwykłego nie lubienia. I nie mówcie mi, że dzieci tego nie czują, skoro nawet obce osoby na placu zabaw są w stanie wyczuć irytację i niechęć takiej mamy wobec dziecka.
Mam takie wrażenie, że to błędne koło i w tych przedszkolach wychowuje się właśnie kolejne pokolenie rodziców, które nie będzie lubić.
Photo credit: / Foter / CC BY-NC-SA
„Z wykształcenia polonistka, interesuje się zagadnieniami poprawnościowymi”, a „tak że” w znaczeniu „tak więc” pisze łącznie, gratulacje :/ Proszę sobie w miejsce swojego „także” wstawić synonim (np. „również”) i zobaczyć, jak bardzo zdanie jest wtedy pozbawione sensu.
„Nielubienia” pisze się łącznie.
Pani Doroto, moim zdaniem za dużo jest uogólnień w Pani artykule. Zwłaszcza zdanie: „w tych przedszkolach wychowuje sie właśnie kolejne pokolenie rodziców, którzy nie będą lubić” jest bardzo krzywdzące. Z Pani artykułu wynika taki wniosek, że wszyscy którzy posyłają dzieci do przedszkoli to rodzice zaskoczeni trudami rodzicielstwa, sfrustrowani faktem, że posiadają taki „balast” oraz szukający okazji gdzie i jak tego „balastu” można się pozbyć. To nie jest prawda. Apeluję o odrobinę więcej obiektywizmu i realizmu. Są naprawdę bardzo różne powody posyłania dzieci do żłobków i przedszkoli. Nie można ludzi wrzucać do jednego worka. Sama znam sporo rodziców, którzy po pracy chętnie spędzają czas ze swoimi pociechami i mają z nimi bdb kontakt. Zjawisko, o którym Pani pisze – oczywiście istnieje. Nie przeczę. Natomiast sprzeciwiam się generalizowaniu i sprowadzaniu wszystkiego do tego, że jedyną właściwą drogą jest pozostawanie z dziećmi w domu. Rodzice zajmujący sie dziećmi w domu też bywają sfrustrowani i nie jest tak że non stop mają ochotę na zabawe z dziećmi. Każdy czasem potrzebuje bufora, odpoczynku. I nie znaczy to, że nie lubi własnych dzieci.
Kiepski, tekst, pełen uogólnień. Pani polonistka o zainteresowaniach językowych, a wali po oczach błędami. Radziłabym też zmienić zdjęcie profilowe na bardziej korzystne. Tak, jestem złośliwa, ale Pani też sobie złośliwości nie szczędzi pod adresem tych mam, ubierając to w niby głębokie przemyślenia.
Pani Doroto… Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy tak traktują swoje dzieci. I nigdy nie powiem, że to niemożliwe, że tacy ludzie naprawdę są. W mojej pracy – do niedawna zawodowej – stykałam się z takimi dzieciakami i wiem, wcale nie ma ich tak mało. Nieważne, czy chore dziecko, czy w pełni sprawne… Spotykałam się zazwyczaj z tymi mniej sprawnymi; nie było to przedszkole… ale dzieciaki były oddawane – nie dlatego, że wymagały więcej troski, ale – cyt. „przecież ta jego renta to jest za mała, żeby się z nim męczyć za takie psie pieniądze”. Wiem, jak to brzmi. Sama słyszałam. Dzięki za ten tekst.