Nie wiem nawet czy pamiętasz, że był kiedyś taki czas, że na drogę, którą szedłeś, upadł słońca blask – tak śpiewał kiedyś znany i lubiany artysta (Jacek Lech). Jest tu właśnie mowa o ludzkiej miłości opromienionej siłą uczucia do drugiej osoby. Tekst piosenki wyraźnie jednak wskazuje na ulotność tychże chwil i w pewnym sensie na ryzyko przeoczenia w drodze tego wyjątkowego momentu.
To ostrzeżenie niejako wszystkich nas dotyczy, gdyż młodości przypisana jest porywająca ekspresja i emocjonalność często balansująca na granicy własnego ego. Stąd też, patrząc z perspektywy dojrzałego wieku, wyraźnie widać konieczność pewnego uporządkowania tych młodzieńczych dróg, porywów serca i hormonalnej pulsacji.
Niestety, czasu cofnąć się nie da, a i młodzi zakochani przeważnie z przymrużeniem oka przyjmują rady, wskazania i napomnienia rodziców. Zwykle obowiązuje zasada: „Ty sobie mów, a ja zdrów”.
Pewien mądry, nie tylko z powodu siwej głowy, kapłan tak spuentował nasze wspólne rozważania o życiu: Człowiek jak młody – to głupi, a jak stary – to chory. Nie chodziło mu oczywiście o to, by ujmować młodości (choć w pewnym zakresie można i należy, idąc za radą proroka Syracydesa), lecz o to, że życie szybko upływa i tak naprawdę niewiele jest czasu pomiędzy młodością a starością na nadanie właściwego biegu i jakości życiu.
Młodość, mistrzu, jest rzeźbiarką, co wykuwa żywot cały… – taką sentencję autorstwa biskupa Ignacego Krasickiego odnalazłem w starym pamiętniku. Potrzebne jest więc na każdym etapie życia rozróżnienie pomiędzy emocjami, uczuciem i miłością. Zmniejsza się również ryzyko dramatycznych błędów, zawodów i nieporozumień. Szczególnie dotyczy to właśnie miłości, gdzie często emocje nazywane są miłością, której przecież najtrafniejsza definicja brzmi: ofiara, wyrzeczenie się dla drugiego człowieka samego siebie, współcierpienie.
Czy młodość jest w stanie zaakceptować taki poziom wartościowania? Z tym bywa różnie. Jeżeli zostanie zauważone, iż ten blask słońca padający poetycko na drogę nie jest fałszywym blaskiem, lecz prawdziwym światłem nawiedzającego nas Wschodzącego Słońca, czyli łaski Boga w osobie Jezusa Chrystusa (wg Pieśni Zachariasza), to wówczas zostanie pięknie zachowany cały ten Boży porządek warunkujący jakość nie tylko młodzieńczych uczuć, ale przede wszystkim wiary, nadziei i miłości jako wartości wiodących i ponadczasowych.
Zatem wszystkim młodym zakochanym należy życzyć dobrych wyborów i szczęśliwego dalszego życia dla Jezusa, Maryi i siebie nawzajem. Jeśli Boga postawicie na pierwszym miejscu, wszystko inne będzie tez na swoim miejscu – to słowa św. Augustyna, przygotowujące ludzi każdego stanu i wieku, a szczególnie młodych, do zmierzenia się z zadaniami wydzierżawionego nam przez Boga czasu.
Amor omnia vincit – miłość wszystko zwycięży. Inwestycja w miłość – to inwestycja w wieczność.
***
Waleria – to imię mojego promyka, który, w przeciwieństwie do innych światełek bujnego życia kawalerskiego padających wzdłuż drogi, zaświecił w poprzek dotychczasowej biografii. Ba, zaświecił tak mocno, że jest jasny do dziś, choć w aureoli siwych włosów. Ale po kolei…
W młodzieńczych snach, często będących jakby refleksem myśli, marzeń i przeżyć dnia, powracał obraz falujących w upalny dzień niekończących się złocistych łanów pszenicy, przez które wiodła jasna, prosta, nagrzana słońcem ścieżka. Widywałem na niej miłą postać młodej, jasnowłosej dziewczyny o niebieskich oczach w zwiewnej letniej sukience. Jej śnieżnobiały uśmiech, jak i cała postać, emanowały intrygującą skromnością i pewnym dystansem, który wówczas zmuszał mnie do pewnego wyhamowania i, nazwijmy to, zamyślenia. W tym powracającym obrazie byłem i ja, o radości!, obok tej dziewczyny, a nawet ujmowałem jej dłoń i rzucałem ukradkowe spojrzenia, aby nacieszyć się tą wyjątkową chwilą.
Wobec czystości i anielskiej urody tejże postaci czułem się raczej statystą niż równorzędnym uczestnikiem tej wizji. Przynajmniej we śnie zmuszony byłem porządkować się i ze względu na te niezwykłą postać bardzo musiałem uważać, by kawalerskim tupetem, ułańską fantazją i pożądaniem nie spłoszyć jej i nie stracić na zawsze. Budziłem się z mocno bijącym sercem, żałując, że to tylko sen. Tęsknota za nieznajomą z sennej wizji powracała z coraz większą intensywnością.
I znów te złociste łany, i ta ścieżka, i ta dziewczyna. Zakochałem się w mym śnie! Próbowałem przełożyć to na życie, ale ono podsuwało zupełnie inną rzeczywistość, inne osoby i nie dawało tej przejmującej głębi uczuć płynących z sennych wizji. Ani muzyka, ani poezja, którym oddawałem się w wolnych od służby czy pracy godzinach, ani też bliskie mi towarzystwo, nie potrafiły wymazać tych obrazów z serca i z wyobraźni. Nikomu tez nie zwierzałem się z tychże moich „miłosnych” tarapatów. Znając mnie powiedzieliby: zgłupiał, pękł, stracił głowę, zakochany clown!… Tak więc samotnie w głębinach serca, przez lata, pielęgnowałem ten wyidealizowany obraz, aż dnia pewnego…
Jako wojskowy muzyk, tuż przed wyjściem do cywila, grałem wraz z zespołem na wiejskim weselu w okolicach Radzymina. – Uroczystość i zabawa jak wiele innych. Nic nie zapowiadało tego, co miało się wydarzyć niejako specjalnie dla mnie…
Otóż było to o wschodzie słońca. Niektórzy goście udawali się już do domów, inni jeszcze biesiadowali, niektórzy szukali drogi do domu, a jeszcze inni oddawali się tańcom przy dźwiękach naszej orkiestry. Zrobiło się bardzo chłodno o tym świtaniu i trochę zmarzliśmy, bo graliśmy przecież całą noc na prowizorycznej drewnianej scence zamontowanej na wiejskim podwórzu. Obok nas grupa młodych gości weselnych żegnała się ze sobą. Ta ich młodzieńcza radość przyciągnęła mój wzrok i… o n a t a m b y ł a!!! – ta dziewczyna ze snów i marzeń! Była naprawdę!
Czy można wierzyć w sny? Raczej nie. – Jednak Bóg, jeśli zechce, może się takim środkiem posłużyć, na co wskazuje wiele fragmentów Pisma Świętego. Wówczas nie byłem w stanie zrozumieć okoliczności zaistniałej sytuacji, tym bardziej, ze służba w LWP przez dwa lata wyjałowiła mnie duchowo zupełnie. Dziś to rozumiem.
Tak więc zobaczyłem „obiekt” moich sennych marzeń na jawie. Ośmieliłem się, z bijącym sercem, podejść do tej jasnej dziewczyny. Zakurzony, przepocony i zmęczony po całej nocy grania, w pomiętym mundurze ośmieliłem się podejść do niej i poprosić o adres. Było to o poranku 25 września 1977 r…. 24 lutego 1979 r. zawarliśmy Sakrament Małżeństwa. Waleria zechciała zostać moją małżonką, a następnie matką pięciorga moich dzieci, wierną towarzyszką życia poświęconego Bogu, Ojczyźnie i rodzinie. Wspólną drogę rozpoczynaliśmy mając po dwadzieścia pięć lat.
Tak oto mogą spełnić się najskrytsze marzenia – nawet te ze snów. Do dziś zastawiam się, jak to się stało, że ta dziewczyna, która swoim niewymuszonym wdziękiem i oryginalną urodą, zwracająca na siebie mimowolnie uwagę licznych adoratorów, została zachowana dla mnie w swojej niewinności, czystości obyczajów i duchowym pięknie.
Widocznie właśnie ktoś taki swoją niewzruszoną wiarą, cierpliwością i cichą łzą zawierzoną Jezusowi mógł poruszyć te obszary mojego ducha, gdzie rdza i popiół zaczęły już proces obumierania przynależności do Bożej trzódki. To ta niewiasta, jakże różna od wielu dumnych, krzykliwych i pustawych kobiet (patrz Iz 3,16-18), zawierzając Opatrzności, dzień po dniu budowała „dom na skale” na okoliczność zbliżających się nieuchronnie burz życiowych i ciężkich doświadczeń. Do tego mozolnego budowania i ja dołączyłem, gdy otworzone zostały moje uszy i oczy…
Naiwnością byłoby sądzić, że wspólne życie będzie usłane różami. Trzeba doświadczać
i zanurzać się w wielką tajemnicę cierpienia i ofiary. Trzeba upadać, często bardzo boleśnie i dalej iść aż do Golgoty. Ten kielich trzeba wypić do ostatniej kropli. Jezus przychodzi, Jezus pociesza, Jezus umacnia. Z Nim każde cierpienie ma sens. Trzeba ci przejść przez ogień i wodę, abyś się dostał na miejsce ochłody. Te słowa psalmisty to jakby parafraza słów przysięgi małżeńskiej: … oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Ta wierność małżeńska i bezwzględne posłuszeństwo Ewangelii, poprzez „ogień i wodę”, prowadzi do Chrystusowego „tak” na końcu wspólnej drogi. Ta Boża pieczęć jest nam do zbawienia koniecznie potrzebna. Tylko wówczas nadzieje eschatologicznego kresu staną się żywym, niegasnącym nigdy światłem w Chrystusie.
Tekst jest fragmentem dotąd niewydanej książki Jestem dumny z Chrystusa. Poszukujemy wydawcy! (Więcej znajdziesz tutaj) Kontakt: maria.sowinska@wrodzinie.pl
Photo credit: Gary Simmons / Foter / CC BY-NC-SA
Leave a Reply