Rodzice praktykujący edukację domową to, według obiegowej opinii (tej pozytywnej) – ludzie ambitni, zapaleńcy, jednostki twórcze i niezależne. Gotowi indywidualizować, angażować się, działać. Sam miód. Na tym tle wyróżniają się rodzice wielodzietni, którzy dodatkowo są bohaterami codziennych zmagań, gdyż posiadają powyższe cechy zwielokrotnione naturalnymi, wielodzietnymi potrzebami. Miód z wyższej półki. Nie wiem jak jest u was, ale prawda o nas jest taka, że rodzice wielodzietni praktykujący edukację domową są zupełnie zwyczajni, mocno zabiegani, uzależnieni od nieustannie nakładających się na siebie potrzeb swoich dzieci. Do czasu, gdy zaryzykują ze szkołą. Wtedy przestają być zwyczajni, a zaczynają być zapluci. W rejonie podbródków. Bo ciągle sobie plują w brody.
Wszystko zaczęło się gdy Wszędzie i Zawsze Obecny Pan Bóg obdarowywał talentami ludzi. Jednym dał smykałkę do biznesu, innym precyzyjne ręce, by ratowały życie na stołach operacyjnych, a naszym przodkom – talenty muzyczne. Żeby się te talenty nie marnowały, obdarzył moich rodziców łaską wielodzietności oraz uczynił talent muzyczny cechą dziedziczną. Mnie zaś osobiście obdarował, odpowiadając na moje modlitwy, uzdolnionym muzykalnym mężem. Wprawdzie nie uprawiamy muzyki wyczynowo, ale zupełnie naturalne wydało nam się rozwijanie odziedziczonych po nas talentów u dzieci. Rok temu edukacja muzyczna ładnie nam się wpasowała w edukację domową dwóch starszych córek, którą praktykujemy od zerówki, czyli już cztery lata. Pierwsza córka wraz z drugą uczą się prywatnie grać na flecie prostym. Druga w popołudniowej szkole muzycznej gra także na skrzypcach. Tymczasem trzeciej, rozpoczynającej od września pierwszą klasę, zamarzyła się wiolonczela. W akcie totalnej lekkomyślności posłaliśmy ją na egzamin do szkoły dziennej (która obejmuje program szkoły ogólnokształcącej i szkoły muzycznej), do której się dostała, jednocześnie nie dostając się do szkoły muzycznej popołudniowej, do której również zdawała. I tak oto nasze plany edukowania domowego wszystkich dzieci wzięły w łeb i staliśmy się rodzicami edukującymi dzieci w trybie mieszanym szkolno-domowym. Jak jest? Posłuchajcie.
Pierwsza, druga oraz czwarta córka są w edukacji domowej. Trzecia od września rozpoczęła przygodę ze szkołą. Oznacza to codzienne wożenie dziecka na zajęcia, rzecz oczywista. Gdy zapytacie edukatorów domowych o motywy decyzji o takim trybie nauczania, będą opowiadać o indywidualizacji, fatalnym stanie szkół, przekazie wartości, trosce o dobro dzieci i ich wiedzę, pragnieniu, by dzieciaki nie traciły naturalnej ciekawości i twórczości oraz dążenia do wiedzy, które szkoła zabija – i kilku innych, temu podobnych, całkowicie zgodnych z prawdą motywach. Wątpię jednak czy oficjalnie, w mediach, rodzice zdecydują się opowiadać, jak ważne jest to, że nie muszą codzienne rano prowadzić dzieci do szkoły. Źle by to wyglądało, prawda? O takich sprawach to mamusie przy kawie plotkują jedynie. Tymczasem jest to motyw niebagatelny. I cóż? Plujemy sobie w brodę.
– Na co nam to było? – narzekałam.
– Nie marudź – pocieszyła mnie moja druga połówka. – Dziecko ma talent, ważne, że go rozwija, że uczy się grać!
Tak się akurat złożyło, że gdy miało miejsce pierwsze zebranie klasowe córki, ja leżałam w szpitalu ze świeżo urodzoną szóstą naszą córeczką. Na zebranie musiał pójść mąż. Niecierpliwie czekałam na telefon od niego godzinę, potem drugą, potem jeszcze pół… Wreszcie zadzwonił. Pierwsze jego słowa brzmiały: „Wypisujemy ją z tej szkoły! To jest chore! Zebranie trwało ponad dwie godziny! Dwie godziny totalnych bzdur!” Tym razem to ja lałam oliwę na rozszalałe fale gniewu. Edukacja domowa nas rozpieściła. Człowiek robił ze swoim czasem co chciał.
Na szczęście córeczka jest z tych „odroczonych”, więc ma 7 lat, a cały zeszły rok uczyłyśmy się w domu czytać, pisać oraz rachować, rozwijałyśmy również domowymi sposobami umiejętności grafomotoryczne. Nie ma żadnych kłopotów z tradycyjnym stylem nauczania, lekcjami w ławkach, szlaczkami – choć ich nie lubi, dyktandami, obliczeniami na palcach (bo klasa nie jest wyposażona w pomoce do nauki przez zabawę). Bez kłopotów wykonuje zadania podczas lekcji, więc nie musi prawie wcale odrabiać lekcji w domu – pani nic nie zadaje. Lubi dostawać oceny, bo zawsze są najlepsze. Chwali się brakiem uwag w dzienniczku, taka jest grzeczna. Codziennie wieczorem pakuje plecak, a rano dość chętnie wstaje. Po trzech miesiącach szkoła wciąż ma dla niej swój urok, prócz tego jest również, czy może przede wszystkim, ukochana wiolonczela. Jest wspaniała – podobno najlepsza w szkole – nauczycielka instrumentu, za którą córeczka przepada. Od tygodnia w domu rozbrzmiewają ulubione kolędy grane na różnych instrumentach, czasem nawet w duetach.
A ja, jak to mama przywykła do edukacji domowej, zgrzytam zębami na wieść o „mówiącym brzydkie słowa” koledze z ławki, narzuconym przez wychowawczynię. Martwię się niechęcią do lekcji angielskiego spowodowaną przez nieradzącego sobie z małymi dziećmi nauczyciela. Irytuję się słuchając opowieści o tym, jak paskudnie potrafią jedne małe dziewczynki traktować inne małe dziewczynki zupełnie bez powodu. Z żalem myślę o tym, jak łatwo dziecko dostosowuje się do tego, co nie powinno być akceptowalne, jako do czegoś normalnego, bo jest codzienne i wszyscy wokół to akceptują.
Ocieram ślinę z brody i wzdycham do Nieba: Boże, Ty wiesz. Zaplanowałeś naszą historię i jej. Przewidziałeś. Teraz czuwaj nad moim dzieckiem i posyłaj za nim swoje Anioły, gdy mnie tam nie ma. Z naszym życiem jest tak, że nie możemy go dziś ocenić. Podobnie jak naszych decyzji, które podejmujemy najlepiej jak potrafimy, choć z pewnością niektóre z nich czasem są błędne. Jedyne co może w tej sytuacji ratować od melancholii czy zgubnego rozpamiętywania codziennych trudności, to jedno przekonanie, głęboko zakorzenione w myśli i sercu: Bóg przewidzi.
Leave a Reply