Wychowanie

Alfabet Mamy z DD: A jak „Akceptacja”

Mama ma wrażenie, że akceptacja w dzisiejszych czasach staje się kolejną obowiązującą religią, obok ekologii, zmian klimatycznych i dobroludzizmu; jest pierwszym i najważniejszym przykazaniem współczesnego świata. Słownikowa definicja jest prosta: akceptacja (z łac. acceptatio, dosł. przyjmowanie) to uznanie, aprobata, potwierdzenie czegoś, pogodzenie się z czymś, czego nie można zmienić, uznanie czyichś cech postępowania za zgodne z oczekiwaniami, a także formalna zgoda na jakieś działania, zwykle wyrażona podpisem na odpowiednim dokumencie. Cóż wspólnego mają te poczciwe słowa z bezwględnym nakazem aprobowania każdego przez każdego i wszystkiego przez wszystkich? Mantrą tej religii są słowa „przecież nikogo nie można oceniać” , bo w zasadzie dopuszczalne jest wszystko, dopóki nikogo się nie krzywdzi (tu mamy bardzo ładną sprzeczność z tezą, że w zasadzie wszystko jest przemocą; patrz niżej). Ten bardzo niebezpieczny prąd permisywizmu wdarł  się też w główny nurt rodzicielstwa, przynosząc ze sobą wiele szkód. Jakoś tak zawsze toczyły się sprawy w krainie rodzicielstwa, że rodziło się dziecko, a mama z tatą kochali je i akceptowali takim, jakim było – chociaż niekiedy pewnie z nutką rozczarowania. Akceptacja nie przeszkadzała im w wychowaniu ich dziecka – istniał pewien wspólny fundament wychowawczy, na którym dorośli budowali gmach osobowości dziecka. Nieszczęśni rodzice naszej post post post epoki żyją w czasach erozji i korozji  oraz podkopywania wszelkich fundamentów, być może dlatego tak łatwo jest ich zasznurować w ciasnych gorsetach różnych politycznych poprawności.

Rodzic, rzecz jasna, ma bezwarunkowo akceptować swoje dzieci. Poniekąd wszyscy się z tym stwierdzeniem zgadzamy, chociaż, mówiąc szczerze, powoduje ono w każdym z nas, rodziców, nieustającą frustrację. No bo, do jasnej Anielki, czy krytyczne spojrzenie na własną latorośl jest uprawnione, czy może jest już – Panie, uchowaj! – brakiem akceptacji czyli, według najnowszych wytycznych, przemocą wobec dziecka?! Biedne mamy i biedni tatusiowie próbują jakoś manewrować i nawigować pomiędzy Scyllą totalnego przyzwolenia (bo do tego zmierza popkulturowa akceptacja) a Charybdą totalnego społecznego odrzucenia wobec prób wprowadzenia w wychowanie jakichkolwiek przejawów dyscypliny. Czy możliwy jest więc zdrowy i szczęśliwy ożenek pomiędzy akceptacją a wymaganiem? Pomiędzy akceptacją a rozwojem i pracą nad sobą? Pomiędzy akceptacją a dyscypliną? Psychologowie i terapeuci, którzy otaczają rodziców szczelnym kordonem, coraz bardziej rozszerzają termin „przemoc”. Przemoc to nie jest już bicie, krzyk, mobbing czy molestowanie, a w każdym razie nie tylko. Coraz popularniejszy staje się termin „miękka przemoc” , czyli każdego rodzaju, nawet nieumyślne zaniedbanie: milczenie, smutek, chłód, rodzaj wypowiadanych słów, działanie wbrew komuś (ucz się, załóż czapkę, bo jest chłodno, idź spać), dotyk, nadmierne bodźce w ciąży, nerwy i stres, podniesiony głos, brak ciszy i równowagi emocjonalnej w domu, zabieganie, praca po godzinach, pouczanie.  Niby do pewnego stopnia racja, a jednak wariactwo. Dlaczego? Dlatego, że z wymienionych wyżej trudności składa się ludzkie życie. W tej narracji każda choroba mamy czy taty, problemy w pracy (albo jakiekolwiek inne) powodujące ich stres i smutek, długie godziny spędzanie w biurze (niekoniecznie przyczyną musi być pracoholizm, częściej jest to konieczność, żeby związać koniec z końcem), podniesiony głos w przypadku pośpiechu czy jakiegoś zagrożenia, i tak dalej – to wszystko uważa się za przejaw przemocy wobec dziecka, naruszenie jego granic. Żeby było jasne – Mama nie broni patologii w wychowaniu oraz zdaje sobie sprawę z negatywnego wpływu różnych losowych sytuacji na rozwój psychiczny, emocjonalny, fizyczny i duchowy dziecka, ale, na litość Boską, zakładanie dziecku kroplówki z chemią, kiedy choruje na białaczkę, to nie jest przemoc, ale ratowanie życia! Utrata pracy przez któregoś z rodziców to nieszczęście, a nie naruszenie prawa dziecka do dobrostanu! Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że dziecko, które zostało osobiście dotknięte nieszczęściem, albo patrzyło na nieszczęście w najbliższej rodzinie, będzie w przyszłości potrzebowało szczególnego zrozumienia i traktowania, może nawet pewnego rodzaju terapii, ale ta terapia nie będzie skutkiem zastosowanej wobec niego przemocy, ale – na przykład – choroby, jaką przeszło. Nie można stawiać rodziców w sytuacji permanentnego napięcia i poczucia winy, płynącego z każdego nieopatrznie użytego słowa, ostrzejszego tonu czy gorszego nastroju. Przemoc ma miejsce wtedy i tylko wtedy, kiedy celem jest czyjaś krzywda; przy innym rozumieniu przemocy, wpadamy w paranoję.

Niedawno jedna z Mamy znajomych, logopeda i terapeuta, opowiadała, jak do jej gabinetu przyszła mama z sześcioletnim synkiem. Dziecko miało poważną wadę wymowy spowodowaną dużą nieprawidłowością zgryzu, której przyczyną było – tak, zgadliście – nieustanne ssanie kciuka. Po dłuższej rozmowie, mama chłopca sama przyznała, że do wdrożenia skutecznej terapii koniczne jest wyeliminowanie kciuka z buzi  – Tylko, że ja tego mojemu dziecku nie mogę zrobić – usłyszała Mamowa znajoma – Ależ dlaczego?  – zapytała, pełna zdumienia  – Dlatego, że gdybym wyjęła synkowi jego palec z buzi wbrew jego woli, podczas snu, byłby to z mojej strony akt przemocy wobec niego. Hej, hej, dobrze czytacie – ta skołowana mama w przyszłości zafunduje swojemu dziecku kosztowną i niekiedy bolesną terapię ortodontyczną oraz – bardzo prawdopodobnie – poważną operację szczęki – nie licząc kompleksów spowodowanych wadą wymowy. Logiczne, prawda? I jakie mądre. Kiedy prawdziwa miłość zostaje zastąpiona sentymentalizmem, a prawdziwa czułość – czułostkowością, ludzie krzywdzą się nawzajem.

Mama zachodzi w głowę, skąd wzięła się ta łatwość z jaką młodzi (a często nawet i nie tak bardzo młodzi) rodzice dają się wpuszczać w kompletne wychowawcze maliny. To prawda, że żyjemy na gruzach cywilizacji judeochrześcijańskiej – ostatnie stulecie przybiło mocno gwoździe do jej trumny, a pierwsze dwudziestolecie nowego z lubością pastwi się nad resztkami tej trumny. Mężczyźni i kobiety wchodzący dziś w rodzicielstwo, nie mają w zasadzie żadnych obiektywnych wzorców do naśladowania, a nie chcąc powtarzać błędów swoich rodziców, generują całą masę nowych, jeszcze bardziej trujących. W ramach jakiegoś przedziwnego partnerstwa z dziećmi, tworzą z nich dziwaczne hybrydy dorosło – dziecięce (z siebie zresztą też), które – jak to hybrydy – nie mogą odnaleźć się w żadnym ze światów. Dzieci – nie dzieci rozpieszczone, rozgrymaszone, zepsute nadmiarem smakołyków i bodźców, nadmiernie kontrolowane, wydelikacone artykułowanym nieustająco zachwytem dla każdego przejawu jakiejkolwiek samodzielnej aktywności, obfotogarfowane i uwiecznione na setkach filmików, zblazowane i cyniczne, bo widziały już wszystko, wyrastają na bardzo samotnych i smutnych młodych ludzi, którzy nie potrafią stawić czoła prostym wyzwaniom życia: szkole, nauce, środowisku i światu. Plaga depresji i samobójstw wśród nastolatków i dwudziestolatków z tak zwanych „dobrych domów” jest tego tragicznym dowodem. Prowadzimy nasze dzieci do nikąd, do miejsca w którym nie ma granic ni kordonów, tylko olbrzymia pustka. To nie jest dobre miejsce.

Mama zdaje sobie sprawę, że wychodzi jej spod palców okropna jeremiada, bo przecież każdy chyba zna co najmniej jedną fantastyczną rodzinę, która świetnie wychowuje dzieci. Jest też w naszym ukochanym kraju na szczęście wiele środowisk, którym bardzo leży na sercu dobro dzieci oraz ich rodziców – ale cóż (Mama wraca do swojego optymizmu à rebour) są to jednak niewątpliwie mniejszości. Są to jednakowoż bardzo ważne mniejszości, gdyż idealnie realizują sobą Teorię Wysp. Cóż to jest, zapytacie? Otóż Teorię Wysp sformułował śp. profesor Raszewski przy okazji wymiany listów z naszą Ulubioną Autorką Małgorzatą Musierowicz – pozwólcie, że Mama zacytuje: >> I pomyśleć, że kiedyś (w roku 1989 mianowicie) z nieufnym dystansem odniosłam się do opisywanej przez prof. Raszewskiego jego Teorii Wysp. Zalecała ona w przypadkach, gdy społeczeństwo oszaleje, ratowanie duszy poprzez separowanie się od ogółu, „póki się da, wespół z innymi ludźmi zdrowego rozsądku”. „Czy można w takich sytuacjach ratować te wartości, które może pielęgnować tylko zbiorowość? Moja odpowiedź: można, póki możliwe jest istnienie zbiorowości ratunkowej. (…) Z moich doświadczeń wynika, że zbiorowość ratunkowa może być maleńka, np. kilkuosobowa, i mimo to twórcza. Ale musi być absolutnie wolna. (…) Chodzi mi o wolność umysłu, przede wszystkim. Żadnych uprzedzeń. Żadnej mody intelektualnej. Tak-jakby-się-w-ogóle-nic-nie-zdarzyło. Wolno rozważać naturę potopu. Nie wolno przyjmować do wiadomości, że jest dokoła” (Zbigniew Raszewski, „Listy”).
Dlaczego, u licha, dystansowałam się wtedy od Teorii Wysp?!
Teraz bardzo mi się podoba.<< ***

Mamie też się bardzo podoba.  Poza tym, z wysp tworzą się archipelagi, a z archipelagów – nowe lądy. A nawet jeśli nowe lądy nie zdążą powstać, jako że żyjemy raczej u schyłku czasów, to taka wysepka może przyjąć całkiem sporą ilość rozbitków. I tego się trzymajmy.

Photo by Dakota Corbin on Unsplash

O autorze

Katarzyna Głowacka

Mama piątki dzieci, babcia jednego wnuka; z zawodu doradca rodzinny, z upodobania blogerka (Mama w dużym brązowym domu) oraz nałogowa czytelniczka. Mieszka z rodziną w podwarszawskim Józefowie.

Leave a Reply

%d bloggers like this: