Brat Bonifacy pojawił się w Parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w sierpniu. Przybył, aby zastąpić Ojca Alojzego, który z kolei – jak podają dobrze poinformowane źródła – udał się na zasłużony odpoczynek do Domu Księży Emerytów. Parafianie przyjęli to z ulgą. Ojciec Alojzy wyglądał na dobrodusznego staruszka, ale tylko pozornie: nieustannie wtrącał się, miał swoje zdanie, napominał, miotał pioruny na heretyków i – tego należało się spodziewać – w każdej chwili mógł nałożyć ekskomunikę. Na burmistrza na przykład. Albo dyrektora szkoły, który w lokalnej prasie mówił o fenomenie „Klątwy” Frljicia i „polskich strachach narodowych”. Alojzy był kapłanem starej daty (w dodatku znajomym prof. Jana Daty, tego od Prusa). Ale to już przeszłość. W miejsce Alojzego pojawił się Biedny Brat Bonifacy. Pokornie stoi w kącie zakrystii, bowiem nie wypada się szarogęsić, będąc w parafii od tygodnia. Od siedmiu dni.
Pokornie i z lękiem patrzy Bonifacy na drzwi, w których za moment pojawi się Marcin B. Wczoraj rozmawiał o nim z jego mamą (No same problemy, ciągle pyta, dlaczego musi być katolikiem! Przecież jest tyle religii na świecie), a przedwczoraj z babcią (ach, to była długa rozmowa, ten wnuk mi się nie udał, jakiś ateista z niego rośnie, ciągle gada o „błędach” Kościoła, o aferach i upadku wiary… może go tak Świadkowie Jehowy skrzywdzili, bo przecież chodzi tam do szkoły taki jeden, co to nosi te paskudne ulotki). Nawet sam proboszcz, ks. Adam, zajął głos w sprawie (Niepokojące, a tak niedawno był wzorowym ministrantem). Otóż Marcin wszedł do zakrystii, rozejrzał się nieufnie, a w końcu powiedział do Bonifacego:
– Nic nie mów, wszystko już wiem. – Brat Bonifacy uprzedził młodzieńca. – Nie tylko wiem, ale też rozumiem. Sam przechodziłem przez takie jordany.
– Jak Ojciec mówi…? Jakie Jordany! – Marcin przemówił ludzkim głosem, pierwszy raz od miesiąca.
– Nie ojciec, tylko brat – Bonifacy czuwał nad swoim wizerunkiem – chociaż większość ciągle mi tutaj „ojcuje”, rozumiem, że to spadek po ojcu Alojzym. Wszystko, czego nie trzeba, już powiedziała Twoja mama i babcia. A ksiądz proboszcz dołożył trzy grosze. Zmieniłeś się ostatnio, mój miły Marcinie…
– Cóż, kobieta zmienną jest! – rzucił młodzian, oczekując kontrnatarcia, bo przecież Brat Bonifacy nie puści płazem takiej genderowej aluzji.
I na tym można by skończyć opowieść o pierwszym tygodniu Brata Bonifacego w nowej parafii. Coś tam sobie pogadali w zakrystii. Mnich z młodzianem. I jeszcze w drodze na plebanię. Proboszcz minął ich z obojętną miną, ale wewnątrz uśmiechał się od ucha do ucha. Wiadomo, są takie problemy, w których potrzebni są specjalni eksperci. Reasumując, po kilkudziesięciu minutach Marcin ruszył do domu, a Bonifacy udał się do siebie. Zrobił zaledwie kilka kroków – i zawrócił do kościoła. Ach, ta skleroza, zostawiłem brewiarz. Wszystko przez tego Marcina, mruknął pod nosem. Niby niezadowolony.
W przedsionku, tuż przy krucyfiksie, na którym kolana Pana Jezusa były czerwone jak róże (no bo od wieków pielgrzymi całowali te Święte Stopy, całowali, aż scałowali do czerwoności), otóż w przedsionku klęczał Marcin.
– Wróciłem po brewiarz – bąknął niepewnie Bonifacy.
– Ja też wróciłem. Umówimy się na spowiedź?
Leave a Reply