Odsłonięte ramiona i plecy, mignęły przed nami na przejściu dla pieszych. Przyspieszamy kroku, bo chcemy ujrzeć właścicielkę. Mateusz jest zaskoczony. Zawiedziony? Młoda dziewczyna kilka metrów przed nami, z bliska to dojrzała kobieta, taka z dorosłymi dziećmi. No… jak one to robią, że się tak trzymają?
Podobnie jest z Bolonią. Miasto, które mogłoby opowiedzieć niejedną historię, od Etrusków począwszy, tętni jakimś szczególnym urokiem: wielobarwny strumień ludzi, skuterów, autobusów i trolejbusów, wtłoczony w klimatyczne uliczki, pełne arkad i podcieni. Wokół gwarne lokale z gęsto okupowanymi stolikami.
A my wchodzimy w popołudniowe, sobotnie życie. Skusiła nas kwadratowa pizza (geometria może znana, ale pyszność nie do podrobienia), lody gianduja i dym z cygar, którym się szczelnie spowiliśmy. Po drodze Lamborghini, Ferrari, nie samochody tylko sklepy. Zawrót głowy, gdy za dziecięcy rowerek z czarnym koniem na żółtym tle chcą 1000 euro! Dalej błyszczy Swarovski…
Blisko dworca kolejowego liczne namioty kryjące targowisko. Buty, odzież, torebki. Tutaj też Azjaci. Jacyś inni jednak. Może dlatego, że mówią po włosku? Tutaj to dopiero zagęszczenie ludzi i towaru, częściowo wprost na jezdni. Gdzie tu chodnik? Widzę Mateusza, tylko dlatego, że jest duży.
Przeciskamy się do miejskiego parku, żeby odpocząć. Ziemia spieczona, twardo jak na skale. Ciszy tu jednak nie uświadczysz. Kolejne stragany, trójkolorowe. Bynajmniej nie we włoskich barwach. Obsługują rastafarianie – czarni jak senegalska kawa, którą sprzedawał ubrany w tunikę afrykański jegomość. I ten dym, który lubi Milo Kurtis.
Ale reggae nastawione na cały regulator przegrywa z sambą. Zespół Marakatimba przygrywa tutejszej szkole capoeiry. Totalny odlot i miszmasz. Zbiera się międzynarodowa publiczność i wsłuchuje w brazylijskie rytmy. Podchodzą ci od reggae, a gdy na chwilę milknie muzyka, jakiś arab przez megafon wykrzykuje „arabija, arabija, allah”. No chyba się nie wysadzi. Żartuję?
Być głodnym w Bolonii, to finansowo niebezpieczne, jeśli pozostaje się w murach starego miasta. Tortellini czy lazanie narzucają się w ekskluzywnych sklepach z żywnością, kandyzowane owoce, królestwo najwymyślniejszych czekoladowych przysmaków… Basta! Wracamy na lotnisko. Marmurowa podłoga ochłodzi nasze pragnienia, bo już portfele trochę zdrenowane.
Ale przynajmniej spacerowaliśmy po miejscach, które mógł oglądać Dante i nasz Kopernik. A czy się zajadał tutejszymi smakołykami, czy wolał toruńskie pierniki, pozostanie słodką tajemnicą…
Foto w nagłówku: sterte / Foter / CC BY-NC-SA
Leave a Reply