Poznałyśmy się na jakiś rekolekcjach. Zapamiętałam ją jako roześmianą, wygadaną dziewczynę, z nieprzeciętnie długimi blond włosami
Przypadek właściwie sprawił, że ta znajomość nie zgasła – jak to zwykle bywa – tuż po tych rekolekcjach. Przypadkiem wpadałyśmy na siebie na ulicy. Przypadkiem okazywało się, że mamy sporo wspólnych znajomych. Przypadkiem spotykałyśmy się u nich na różnych uroczystościach i imprezach. Ewunia też nie dawała o sobie zapomnieć. Ciągle coś organizowała, tworzyła, zapraszała do zaangażowania. Miała niespożyte siły. A przy tym roztaczała wokół siebie tak ogromną, zarażającą radość, pogodę ducha, że trudno było się przy niej nie roześmiać.
Założyłyśmy rodziny. Pojawiały się kolejne dzieci, kolejne zajęcia, kolejne obowiązki. Więzi się rozluźniły, kontakty osłabły. Ale bliskość została.
Kilka lat temu spotkałam Ewę w tramwaju. Siedziałam zamyślona, przygnębiona jakimiś nieprzyjemnościami w pracy. Nagle zobaczyłam znajomą twarz. Ten sam uśmiech – szeroki, szczery, obezwładniający. Te same oczy – pogodne.
„Co słychać?” – zapytałam, spodziewając się równie banalnej odpowiedzi.
„Niedawno miałam operację, wycięto mi guza mózgu”. Zdrętwiałam. Zaczęłam się jej przyglądać. Szukać jakiegoś śladu cierpienia. Nic. Uśmiechnięta, opowiadała o swoich przejściach, jakby to było wyrwanie zęba.
Nowotwór wykryto u niej pod koniec czwartej ciąży. W poprzedniej ciąży straciła dziecko. Po usłyszeniu diagnozy skupiła się więc na tym, by urodzić zdrowego malucha. Dopiero potem poddała się operacji. Towarzyszyła jej wtedy modlitwa tak wielu osób, że była pewna, iż to ich wstawiennictwu zawdzięcza życie. Bóg chciał, by żyła. To była myśl, która wydała się dodawać je sił.
Gdy z nią rozmawiałam, była tak pełna radości, energii, pomysłów na nowe działania. Pogodna, roześmiana, z entuzjazmem kreśliła przede mną różne projekty.
Długo nie mogłam dojść do siebie po tym spotkaniu. Kilka dni później dostałam od niej maila z propozycją pracy – zapamiętała moje wrzucone gdzież zdawkowo pomiędzy jej opowieść narzekania na pracę. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy, że jest jak Maryja z Kany Galilejskiej – widzi, komu czego potrzeba, zanim jeszcze ktoś zdąży to przedstawić.
Pomyślałam, że nie mogę pozwolić, by mi po raz drugi na tak długo zniknęła z oczu. Czasu na spotkania nadal brakowało, ale od czego jest internet…
Kilkanaście miesięcy temu nowotwór dał o sobie ponownie znać. Wśród znajomych – niedowierzanie, że Pan Bóg znowu ją doświadcza, że przecież miała być uzdrowiona. Ale i tym razem Ewa zareagowała jakąś niezwykłą siłą i pogodą. Sama cierpiała, ale nieustannie podtrzymywała na duchu swoich przyjaciół. Umiała żartować ze swojej choroby, z zabiegów, diet. Cieszyła się bukietem polnych kwiatów, drobnymi gestami, wszystkim, co udało je się dotknąć, przeżyć, doświadczyć.
Wszyscy byliśmy pewni, że i tym razem pokona raka, bo kto, jeśli nie ona?
Ewa odeszła kilka tygodni temu. Na pogrzebie był tłum ludzi – oszołomionych, niedowierzających, nierozumiejących… Trudno się było z nią pożegnać. Dlatego pewnie, przez ponad miesiąc po je śmierci, jej profil na facebooku nadal tętnił życiem. Znajomi pisali do niej, wrzucali zdjęcia, wspomnienia. Wczoraj profil znikł.
Ale Ewa zawsze będzie dla mnie orędowniczką w niebie za wszystkimi marudami, którzy nie potrafią docenić tego, co Bóg im każdego dnia daje. Sama się do nich zaliczam.
Photo credit: Dani Alvarez Cañellas / Foter.com / CC BY-NC-ND
Leave a Reply