Obok popularnego hasła, że pieniądze szczęścia nie dają, często możemy usłyszeć również jego biblijne odpowiedniki, np. ten o wielbłądzie i uchu igielnym („Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego”). Czasem wyobrażamy sobie więc, że jeśli jesteśmy rodziną z gromadką dzieci, to powinniśmy żyć na poziomie minimum socjalnego, jeść suchy chleb z solą i ubierać latorośle w poprzecierane spodnie, aby zadowolić Boga i znaleźć dla siebie miejsce w Jego domu. Choć jednak „nie można jednocześnie służyć Bogu i mamonie”, to walka o życie, w którym nie musimy między 20. a 30. dniem każdego miesiąca umierać z głodu, jest koniecznością.
Katolik ma obowiązek pozostawać sługą Boga i wsparciem dla ludzi bez względu na to, ile ma pieniędzy. Nawet jeśli zarabia więcej, niż potrzeba mu do przeżycia, nie oznacza to, że musi zmienić pracę na gorszą. Pieniądze są również darem od Boga, należą do Niego jak wszystko inne – to sprawia, że nie są niczym złym. Co jednak, jeśli katolik zarabia mniej i wydaje mu się, że nie jest w stanie przeżyć z rodziną na swoich zarobkach? Z pewnością Bóg bardziej doceni człowieka, który zadba o każdą zdobytą złotówkę niż tego, który będzie znosił trudy burczących brzuchów – swojego i swoich dzieci – na chwałę Pana, choć mógłby zrobić tak, żeby nie musieć się aż tak martwić.
Wielkim problemem – bez względu na to, czy zarabia się dwa, czy dwadzieścia tysięcy złotych – są pieniądze, które gdzieś się rozchodzą. Bardzo wiele osób siada przed „pierwszym” nad pustym portfelem i drapie się po głowie, nie wiedząc gdzie podziały się setki złotych. Dlatego też podstawą jest wprowadzenie budżetu domowego (np. w postaci tabeli w programie Excel), w którym będziemy zapisywali każdą zdobytą (nawet znalezioną na ulicy) i wydaną złotówkę. Potem, pod koniec miesiąca, można usiąść nad tabelką i zobaczyć, na co pieniądze zostały wydane niepotrzebnie i w przyszłym miesiącu te wydatki zredukować. Takie rozwiązanie doprowadzi nie tylko do kontrolowania swoich pieniędzy, nad którymi to my zapanujemy, zamiast im się poddawać, lecz również pomoże zlikwidować np. podjadanie, bo wyrzucimy z regularnych wydatków „tylko jeden batonik”, „tylko jedną dużą latte”, „tylko jednego cheeseburgera”. Stanie się to, ponieważ zauważymy jak dużo pieniędzy tracimy na takie drobne, niezaplanowane przyjemności.
Cel, który stawia sobie osoba rozpoczynająca prowadzenie budżetu domowego jest potrójny. Po pierwsze: wydawać mądrze i nie żałować, że się wydało. Po drugie: oszczędzać regularnie na późniejsze potrzeby. Po trzecie: dzielić się z innymi, pomagać. Chodzi więc o to, by poukładać swoje zarobki tak, aby nie tylko w dobry sposób korzystać z życia (wydaje się wcale nie tylko na jedzenie i ubrania, ale też na przyjemności), ale również wyciągnąć rękę do potrzebujących (np. do wspólnoty parafialnej) i odpowiednią kwotę zaoszczędzić. By jednak doprowadzić do podobnego stanu, trzeba najpierw zablokować rozchodzenie się pieniędzy. Zajmujący się sprawą finansów blogerzy* (nie trudno znaleźć dobre poradniki na ten temat; nie wszystkie są stricte katolickie, ale też nie do końca o to przecież chodzi) proponują zastosowanie pewnych kroków do tego celu. Najpierw proponują odłożenie 2000 złotych na bezpieczne konto, z którego potem będzie można je pobrać, jeśli nastąpi nagła potrzeba (np. samochód stanie nam w polu). Potem należy zlikwidować w trybie pilnym wszelkie kredyty konsumenckie, które – czasem bezmyślnie – zaciągnęliśmy. Rata takiego kredytu to bowiem realna kwota, którą co miesiąc zarabiamy, ale nie możemy jej na nic przeznaczyć, bo sama od nas ucieka. Aby mieć w kieszeni więcej o tę kwotę, musimy pozbyć się kredytu szybciej, niż to jest zaplanowane. Dopóki bowiem spłacamy kredyt, tak naprawdę biedniejemy, zamiast się bogacić. Po trzecie dobrze jest odłożyć większą kwotę, równą naszym półrocznym wydatkom. Dzięki temu nie będziemy musieli się martwić, jeśli nagle stracimy pracę. Na tym, co odłożyliśmy, przeżyjemy sześć miesięcy, a w tym czasie łatwiej będzie znaleźć nowe źródło zarobku. Następnym krokiem jest ostrzał kredytu hipotecznego, jeżeli taki zaciągnęliśmy. Sugeruje się spłatę co najmniej jednej dodatkowej raty w roku, tak by szybciej zakończyć jego panowanie nad nami. Wreszcie możemy zacząć żyć według trzech podanych wcześniej zasad.
Co jednak zrobić, jeśli nie zarabiamy wystarczająco dużo, by odłożyć sumę awaryjną i spłacić wszystkie długi? Tu pojawiają się trzy możliwości. Po pierwsze: należy ograniczyć konsumpcję do minimum. Wydawać pieniądze tylko na to, co jest niezbędnie potrzebne. Dzięki temu wydamy mniej, a resztę przeznaczymy na spłatę kredytów. Jeżeli po zaciśnięciu pasa nadal zarabiamy niewystarczająco, sprzedajemy wszystko, co możemy sprzedać. Propozycja może wydawać się ekstremalna, ale kiedy przestaniemy tracić pieniądze na raty kredytów, wszystko kupimy – za gotówkę. Trzecia opcja to znalezienie dodatkowego zatrudnienia. Oczywiście nie wszędzie chcą wszystkich, ale nie jest hańbą praca na kasie w weekendy, kiedy długi nie pozwalają normalnie funkcjonować. Taka praca jest opcją tymczasową, nakierowaną nie na wzbogacenie się, lecz na odbicie się od dna. Kiedy już odzyskamy nasze zarobki odpływające z miesięcznymi ratami, staniemy na nogi i będziemy mogli wrócić do naszych normalnych obowiązków.
Bóg nie pochwalał postawy ludzi opływających w bogactwo, ale kiedy spotkał tłumy głodnych ludzi, rozmnożył dla nich chleb i ryby. Nie popierał pijaństwa, ale na weselu w Kanie przemienił wodę w wino. Sknerstwo i dorobkiewiczostwo nie jest dobre w oczach Pana, ale głodzenie własnych dzieci i rezygnacja z wszelkich dobrodziejstw życia również nie jest. Dlatego zadaniem każdej rodziny dbającej o swoje potomstwo teraz i w przyszłości (studia, pomoc w życiowym starcie) jest mądre dbanie o pieniądze, które Pan pozwala nam zarabiać.
*Polecam szczególnie blog „Finanse bardzo osobiste” Marcina Iwucia.
Photo: free pictures of money via Foter.com / CC BY
Leave a Reply