Byłam ochrzczona, za co jestem dziś ogromnie wdzięczna, jednak moja rodzina nie była wierząca, a tym bardziej praktykująca. Przed wejściem do kościoła lub salki religijnej odczuwałam strach i wstyd, w szkole byłam bowiem prymusem, tutaj totalnym ignorantem. Nie miałam żadnej wiedzy, ale też brak mi było, w tym przypadku, zmysłu, który pcha do tego, by tę wiedzę posiąść. Była to, po prostu, sprawa do załatwienia, ponieważ każdy musiał iść do Pierwszej Komunii, tak mi się wtedy wydawało.
Rok 1986. Po drodze do kościoła mijało się kilka sklepów, które za komuny nazywane były prywaciarzami, obfitowały one w rzeczy fascynujące dla malucha: tandetne zabawki, jarmarczną konfekcję, dziwaczne dekoracje. W ich wnętrzach unosił się wszechobecny zapach gumy i marnej jakości plastiku. Taki aromat z powodzeniem mógłby służyć do narkotycznego odurzania się chemikaliami, mnie kojarzył się on jednak z naciąganiem mamy na zakup jakiegoś dziecięcego trofeum. Na końcu tego iście zaczarowanego szlaku, jakże niesprawiedliwie i pospolicie zwanego ulicą Zgierską, znajdował się prawdziwy diament wśród sklepów- Baltona, powiew kolorowej, pachnącej krainy, a naprzeciw tejże, neogotycki kościół. Budowla ta hipnotyzowała podobieństwem do bajkowych zamków, taka inna niż szare kamienice wszędzie naokoło, wypełniające mój horyzont. Napawała mnie ona jednak lękiem przed czymś absolutnie niezrozumiałym, co działo się w środku. Byłam ochrzczona, za co jestem dziś ogromnie wdzięczna, jednak moja rodzina nie była wierząca, a tym bardziej praktykująca. Przed wejściem do kościoła lub salki religijnej odczuwałam strach i wstyd, w szkole byłam bowiem prymusem, tutaj totalnym ignorantem. Nie miałam żadnej wiedzy, ale też brak mi było, w tym przypadku, zmysłu, który pcha do tego, by tę wiedzę posiąść. Była to, po prostu, sprawa do załatwienia, ponieważ każdy musiał iść do Pierwszej Komunii, tak mi się wtedy wydawało.
Byłam posiadaczką najpiękniejszego różańca w całej naszej grupie. Zupełnie innego niż pozostałe, kryształowego, jego paciorki mieniły się kolorami jutrzenki. Wyglądał, w moich oczach, jak klejnoty odnalezione w jakiejś zaginionej skrzyni na wyspie skarbów lub w lochach ukrytego pałacu. Mimo tego, nie lubiłam go. Był kolejną rzeczą, która odróżniała mnie od innych. Podobnie jak komunijna strojna sukienka, stanowił materialny dowód na bycie outsiderem nadrabiającym poczucie wyobcowania pozą małego awangardzisty. Jestem jednak przekonana, że rodzice obdarzali mnie tymi precjozami ze szczerego serca i w najlepszej wierze.
Wielokrotnie dopuszczałam się różnych gaf, regułki miałam wykute na pamięć, ale nie znałam „kościelnych obyczajów”, w stylu: gdzie uklęknąć, kiedy wstać etc., wstydziłam się i bałam, że kogoś tym nieuctwem urażę. W moim małym umyśle doszłam też do wniosku, że zostałam ukarana zakaźną świnką obustronną za to, iż zamiast uważać na religii, wymieniałam zdjęcia z Robin Hoodem na chińskie pachnące gumki i zachwycałam się liliowym niebem i lazurową szatą Matki Bożej na dużej planszy przedstawiającej ukrzyżowanie, zamiast stosownie odczuwać żal i wdzięczność.
Mieliśmy wspaniałą, surową i dobrą katechetkę, s.Stefanię. Potrafiła być naprawdę groźna dla urwisów, ale nas kochała. Nigdy nie okazała mi dezaprobaty, nie zawstydziła przy dzieciach. Dostrzegała moje zakłopotanie i lęk. Dość często wspominam ją z sentymentem. Niestety dla mnie, od następnego roku przeniesiono ją gdzie indziej.
Przystąpiłam do Sakramentu, z którego niezbyt wiele zrozumiałam i w dość szybkim tempie skończył się mój kontakt ze Wspólnotą. W pamięci pozostał mi zapach kadzidła, błękit płaszcza Maryi, strach przed pierwszą spowiedzią i witraże odbijane przez promienie słońca na posadzce w nawie głównej.
Rok 1999. Od kilku lat mieszkałam w innym mieście, miałam za sobą już wiele rozmaitych życiowych zakrętów, w które wpadałam, raz po raz, z braku wewnętrznej nawigacji. Niektóre z nich były bardzo poważne. Od trzech lat codziennie śniły mi się koszmary o zapadaniu się w stan-krainę, duszną, gęstą i straszną, w której poza samotnością i wszechogarniającą, nieprześwitującą brunatnością, towarzyszył mi niski burdon balansujący na granicy infradźwięku. Kiedy koleje życia i sny przygniotły mnie już do samej ziemi, stało się coś dziwnego: zaczęłam śnić o tajemnicy. Była ona niewidoczna, ogromnie silna i strzeżona przez zakonnice, oświetlana niegasnącymi lampkami. Z każdym dniem zbliżałam się do niej o krok. Trochę się bałam, ale odczuwałam imperatyw, by czegoś się o niej dowiedzieć. Potem sny zaczęły się zmieniać, spotykałam w nich Jana Pawła II, byłam przemoczona burzą, a on pozwalał mi się schronić w budynku kościoła, rozmawiał, okazywał życzliwość.
Dość szybko ogarnęła mnie ciekawość, co do tego, jak naprawdę jest wewnątrz kościoła. Wymyśliłam, że „wkradnę się” do Bazyliki Mariackiej wraz z rzeszami turystów i wtedy pewnie nikt nie zwróci na mnie uwagi. Było to na wypadek dokonania jakiejś niezamierzonej, podyktowanej niewiedzą, profanacji. Co warte uwagi, nie mam pojęcia skąd, znalazłam wtedy stary komunijny różaniec, musiałam go ze sobą zabrać nie rejestrując tego. Paciorki straciły już swój dawny blask, metalowe części bardzo zaśniedziały, ale trzymał się jeszcze. Uzbrojona w taką broń udałam się do kościoła. Uderzył mnie zapach kadzidła i wosku wgryziony na wieki w starodawne mury i ławki. Przemknęłam do bocznej nawy, żeby nie rzucać się w oczy. Otaczały mnie złote gwiazdy na sklepieniach. Pamiętałam tylko tyle, że na różańcu jeden koralik, to jeden raz „Zdrowaś Mario”. No i tak mówiłam. Stopniowo zaczęłam tam spędzać długie godziny.
Swoimi sposobami Bóg, w ciągu krótkiego czasu, dał mi najpierw bardzo wierzących współlokatorów, potem zaprowadził na mszę, do katechumenatu, duszpasterstwa akademickiego, spowiedzi i nawet zaczął karmić mnie Tajemnicą otaczaną przez niegasnące lampki. Spodobało Mu się też rychło wysłać mnie na studia teologiczne, co było o tyle problematyczne, że w szkole nie chodziłam na religię, więc dziekan nie chciał słyszeć o mojej kandydaturze. Bóg widocznie miał jednak jakieś sposoby na dziekana:), może jakieś haki, może stare przysługi, może znajomość słabego punktu w postaci dobrotliwej natury szacownego urzędnika, dość powiedzieć, że od początkowej surowości człowiek ów przeszedł, już przy pierwszym spotkaniu, do wyjątkowej serdeczności, wręcz wylewności, by zgodzić się, pod koniec rozmowy, na wszystko.
Rok 2016. W ciągu siedemnastu lat od mojej pierwszej wizyty w kościele, Bóg wiódł mnie drogą ku odległej górze. Czasem szłam dzielnie, a kiedy indziej schodziłam w las, gdzie znajdował mnie poranioną przez ostre gałęzie i ciernie, ale nigdy mnie nie opuszczał. Choć często podczas tej drogi widziałam wokół siebie tylko krzaki lub mgłę, jednak odwracając się i patrząc w dół na perspektywę tego szlaku, widzę jego zdecydowany kierunek. Kiedy siadam na ziemi, bo nie mam siły iść dalej, On siada obok i zsyła mi mannę, żebym nie umarła z głodu, kiedy jestem zmęczona tworzy mi posłanie z prądu ciepłego tchnienia i otaczając namiotem z własnych dłoni daje wytchnienie i regeneruje siły, potem z kolei obłok się podnosi, staję na pełnej rosy łące, skąpana w Jego obliczu i tak trwamy, Ojciec i ja. A potem znów idę.
Co jakiś czas pytałam: dlaczego akurat ja? Nie nosiłam przecież jakichś szczególnych przymiotów. Jedna z wielu części odpowiedzi na to pytanie dotarła do mnie niedawno. Siedząc na mszy dwa tygodnie temu zamyśliłam się nad tematem Żydów mesjanistycznych, dumałam o niezwykłych wydarzeniach towarzyszących ich wspólnocie i nagle ogarnął mnie gniew, na podobieństwo Ksantypy zaczęłam Bogu wewnętrznie wyrzucać stronniczość i niesprawiedliwość. Muszę przyznać, że zdarza mi się często z Nim kłócić i w efekcie tej kłótni się obrażać. Całe szczęście, że podobnie jak na dziekana i na mnie Bóg ma sposoby:). Wracając do sedna, miałam Mu naprawdę za złe, że tak okazuje radość z powrotu do domu dzieci, które nie chciały Go znać przez dwa tysiące lat. I tak, miałam całkowitą świadomość do której ewangelicznej postaci jestem w tym momencie podobna, to tylko bardziej podnosiło mi ciśnienie, nadal krzyczałam: a my to co, byliśmy wierni (no, powiedzmy:)) i nami się tak nie cieszysz! Przyszedł, jak już wiele razy wcześniej, w rozświetlonym śmiechu w głębi mojej duszy i opowiedział trochę o wierności obrazem małej żydowskiej dziewczynki, której z biegiem lat twarz zmieniła się z oliwkowej w bardzo jasną, włosy z czarnych w bliżej nieokreślone, rysy semickie w słowiańskie. I taka jest prawda, jako dziecko najbardziej podobna byłam do żydowskiej rodziny mojego dziadka, po latach nic z tego prawie nie zostało, ale krew przodków, choć tej żydowskiej nie mam zbyt wiele, wołała do nieba, zaś Wierny wszystkim przymierzom wyprowadził mnie z Egiptu i wylał się ogromną mnogością spotkań, cudownych doświadczeń i charyzmatów, którymi z radością mnie obdarzał. Tak więc wnuczka Adama i Mojżesza, nie w przenośni, to rzeczywiste imiona moich dziadków, odkryła kolejny fragment złożonej odpowiedzi na pytanie: dlaczego ja? Bóg jest wierny. A przy okazji, o czym przekonuje się często, niebywale odporny na moją bezczelność.
Zastanawiał mnie fakt tego rozpoznawania po krwi, po komórkach. Kiedy 25 maja, około godziny 18.00 weszłam na mszę do kościoła parafialnego, by podziękować za te 30 lat, otoczona zostałam mrowiem przyobleczonych w alby kilkulatków. Bardzo mnie wzruszył ten widok. Zanim dorośli mogli podejść do ołtarza, patrzyłam jak z powagą i gorliwością tłoczą się przed nim maluchy i ponownie dotarło do mnie, że to Ciało czyni z nas Jego rodzinę nie tylko w sensie duchowym, nosząc w sobie tkankę Jego Ciała przerabiamy ją na własną, staje się ona nami. Mieć ciało utkane, choćby w mikronie, z Niego, to jest nieziemska godność. Szanujmy więc Tajemnicę Miłości okupionej Krwią i Ciałem, oddawajmy Jej swoją miłość, bo pomijając wszystko inne, te „kilka” wołających komórek może nam, w chwili ostatecznej, otworzyć jakieś zamknięte drzwi.
Zdaję sobie sprawę, że opowieść ta jest bardzo niedoskonała i niepełna. W przeciwnym razie musiałaby stanowić grube tomisko, na które nie ma tu miejsca. Jednak w ten ułomny sposób chciałam podziękować za ostatnie 30 lat zaproszeń na Ucztę i za pojawienie się w moim życiu, niczym, nomen omen, Deus… ex machina.
„Jednak w ten ułomny sposób chciałam podziękować za ostatnie 30 lat zaproszeń na Ucztę”, ale wie Pani, że Msza to nie tylko uczta? Wręcz to, że jest ucztą jest sprawą drugorzędną.