Mamo, Mamo, jak to było, kiedy miałaś małe dzieci? Miałaś duży dom? Duże mieszkanie? Duży porządek?
Takie pytania zasypują ostatnio Mamowe instagramy i fesjbuki. Coś jest w nas takiego, że kochamy opowieści z dawnych lat i Mama, dosyć niespodziewanie, ze zdumioną uciechą odnalazła się była w grupie seniorów, co to „patrzcie, patrzcie młodzi, może to ostani, co tak poloneza wodzi”…. czy coś w tym stylu. Mama kiedy patrzy wstecz, ma tak zwane mieszane uczucia. Z jednej strony wspomnienia zawsze wywołują rozanielony uśmiech na twarzy, z drugiej jednak, Mama smętnie kiwa głową nad wieloma niewypałami, które zostawiła za sobą i które, Mama ma nadzieję, nigdy nie wybuchną. W każdym razie, aby odpowiedzieć hurtem na wszystkie pytania, Mama postanowiła przeprowadzić coś w rodzaju wywiadu z samą sobą, ilustrowanego kadrami z dni, które już dawno przeminęły z wiatrem.
-Jaki miałaś Mamo dom na początku?
Na początku Mama z Tatą mieli jednoosobowy pokój w akademiku University of Essex i spali na kozetce przeznaczonej na jednego, dosyć cherlawego człowieka. Co prawda, obydwoje byli w owych czasach szczupli jak sylfidy, ale i tak musieli obracać się w nocy na komendę i aż dziw bierze, że nie poodpadały im wtedy kończyny górne, powykręcane w sposób urągający naturze… Po kilku tygodniach tych męczarni, szczęśliwie dostali przydział na tak zwane couple accomodation, które odcisnęło swój trwały ślad w dalszych losach Mamo-Tatowych.
Po pierwsze, mieszkanko, czyli sypalnio-jadalnio-bawialnio-kuchnia w postaci ogromnego pokoju w wiktoriańskiej willi, obudziło Maminą miłość do wszystkiego, co angielskie, a już zwłaszcza do domów. Po drugie, Mama i Tata po raz pierwszy w życiu zakosztowali luksusu spania na prawdziwym małżeńskim łożu, które to łoże, w porównaniu z pozostawionymi w kraju dwuosobowymi rozkładanymi wersalkami (jedna połówka odrobinę wyżej, druga ociupinkę niżej, a pośrodku rowek), wydawało się meblem z jakiejś innej sfery życia; sfery w której ludzie kroczą spowici w łabędzi puch, popijają mrożone koktajle z kryształowych szklanek i nigdy, przenigdy nie sturliwują się z wyższej połówki wersalki na małżonka śpiącego na niższej połówce, tudzież nie składają o świcie pościeli, aby ją następnie wpychać na siłę do tejże wersalki, dociskając zbyt wystającą kołdrę kolanem albo i stopą. Mama z Tatą zostali zdemoralizowani do szpiku kości i stali się równi zaplutym burżuazyjnym karłom reakcji. Mama z Tatą zaprzysięgli sobie, że już nigdy więcej nie będą spali na wersalce, never i jamais. W zasadzie do dzisiaj udało im się, poza nielicznymi przerwami, tej przysięgi dotrzymać. Po trzecie tamże właśnie udało się Mamie i Tacie ulepić bejbi nr 1 (Natalcia) i zapoczątkować chlubnie dużodomową dynastię.
Po powrocie na ojczyzny łono, cała rodzina wesoła zamieszkała w Mamy panieńskim mieszkanku, na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku, druga klatka, kręcone schody, drzwi po lewej. Mieszkanie miało 43 i pół metra i składało się z trzech pokoi, ciemnej kuchni z oknem wychodzącym na tzw duży pokój i łazienki. W tymże mieszkanku, oprócz Mamy, Taty i Bejbika mieszkał jeszcze Mamowy brat i babcia, także każdy miał swój pokój i było nam sowsiem wiesieło. Mama z Tatą oczywiście spali na ulubionej wersalce, a jakże. Kiedy urodziło się bejbi nr 2 (Marysia) zrobiło się jeszcze weselej, bo w międzyczasie Mamowy brat był się ożenił z Mamową bratową, która dołączyła do naszego radosnego kołchozu. Po narodzinach Marysi Państwo Braterstwo szczęśliwie, skwapliwie i z dużą ulgą wyprowadzili się do własnego gniazdka, a Mamie i Tacie dostał się drugi pokój, do którego zostały wyekspediowane dzieci. Tak więc Mama i Tata mieli w zasadzie na własność pokój z oknem do kuchni (pełnia prywatności) i czuli się panami świata. Dwa pokoje! Dzieci osobno! Zabawki też zostały przeflancowane razem z dziećmi i Mama z Tatą nareszcie poczuli się u siebie – w związku z czym kupili nowe meble oraz pomalowali ściany na biało.
Czas mijał, córeczki rosły, Babcia odeszła, a na świecie pojawił się kolejny bejbik w postaci Filipa. Kiedy najmłodszy potomek miał około roku, nadarzyła się nam okazja kupna mieszkania w sąsiednim bloku (vipowskim!!! kto wtedy żył, ten wie, kto dostawał lepsze przydziały na wszystko). Mieszkanko wprawdzie też trzypokojowe, ALE po gruntownym remoncie w najlepszym ówczesnym stylu, z WIDNĄ kuchnią połączoną z dużym pokojem (trudno tu mówić o salonie) oraz osobną łazienką i toaletą – a wszystko to na 60 metrach kwadratowych. Mama do tej pory wspomina to mieszkanie z sentymentem – było takie ładne, jasne z białymi meblami w kuchni i minimalistycznymi wielkimi szarymi kaflami w łazience, z ogromnymi zabudowanymi szafami w przedpokoju, istny raj. Mama z Tatą objęli w posiadanie duży pokój, dziewczyny średni, a Filipowi dostał się najmniejszy pokoik. Tak więc rozszerzyliśmy nieco poły swojego namiotu – i rozszerzały się one przy każdym dziecku, serio. Kolejne dziecko, kolejny pokój.
Takie były nasze początki. Było ciasno, to prawda, ale w tamtych czasach człowiek cieszył się po prostu z tego, że ma gdzie mieszkać. Czuliśmy się szczęściarzami i wybrańcami losu. Świat nie był jeszcze wtedy na wyciągnięcie ręki, bo otaczały nas resztki komunistycznej biedy. Nikt nie lubi, kiedy jest biednie, ale chcemy tego czy nie, ograniczenie dostępu do dóbr materialnych ma swoje zalety. Na przykład dzieci mają naprawdę ogromną wyobraźnię, ponieważ nie są zasypywane tak zwanymi zabawkami kreatywnymi, które mają już w sobie wszystko i w zasadzie do zabawy się nie nadają. Bez zabawek trzeba stworzyć coś z niczego – domek dla lalek z pudełka po butach, czepeczek lekarski z czystej pary własnych majteczek, a czapkę świetego Mikołaja z czerwonych rajstop starszej siostry. Nie było też, na szczęście, tak wszechobecnych teraz książeczek o – nie wiem jak to ująć? – oswajaniu codzienności. Książeczki o nocniczku, o wychodzeniu na spacer, o jeżdżeniu na rowerku, o jedzeniu obiadku – heloł?! Te nudne, choć na ogół pięknie ilustrowane, opowiastki podobają się głównie rodzicom, ponieważ wzbudzają miłą nostalgię za ich własnym dzieciństwem. Jeśli czytamy dzieciakom tylko takie „bajeczki” zabijamy w nich wrażliwość na poezję, na baśń, na piękno – kastrujemy je z wyobraźni. My czytaliśmy baśnie i wiersze dla dzieci, a z codziennością oswajaliśmy je będąc z nimi i rozmawiając. Ech, trochę Mamę poniosło w ocean. Wracając jednak do naszych baranków – Mama chciała powiedzieć, że zaczynaliśmy jak każdy, od niczego, pozwalając się formować, będąc hojnym w wielu rzeczach i wykorzystując swoje talenty.
Czy miałaś Mamo porządek w domu, kiedy miałaś małe dzieci?
Nie. Tak. Tak i nie. Jak każda mama. Małe dzieci generują chaos i rozgardiasz i trzeba nauczyć się z nim oraz w nim żyć – chociaż warto nie dać się mu pożreć. Mamy nastawienie zawsze było dosyć filozoficzne – co się nabałagani to się i posprząta, przy czym Mama musi uczciwie dodać, podkreślić oraz uwypuklić, że jej osobisty małżonek, zwany Tatą z DD jest jednym z nielicznych facetów na kuli ziemskiej, który zajmuje się domem ramię w ramię z Mamą. Nie trzeba mu pokazywać, przypominać co pół roku, wypominać i tak dalej – Tata sam wie, że jak jest stos czegośtam do uprania, to trzeba go włożyć do pralki i tęże pralkę nastawić. Jeśli są brudne naczynie w zlewie, to trzeba albo je umyć, albo włożyć do zmywarki. Tata jest cudowny, to prawda, a w dodatku jeśli dwóm osobom zależy na zachowaniu pewnego porządku w domu, to sprawa jest w zasadzie wygrana. (Gwoli uczciwości Mama doda, że w drugą stronę to nie działa, to znaczy, że Mama jak widzi, że coś trzeba naprawić, to widzi, palcem pokaże, ale nie naprawi. )
Warto dbać o porządek w domu, bo dzieci dobrze się wychowują w zorganizowanym środowisku. Nie ma niczego złego w stawianiu granic i kordonów dziecięcej ekspansji. Dom należy nie tylko dzieci, ale także, a nawet przede wszystkim, do rodziców. Miejsce zabawek en masse jest w dziecięcym pokoju czy też zakątku pokoju; niech za dziećmi wędruje tylko to, czym dziecko się aktualnie bawi. Duża ilość porozwalanych po całej dostępnej przestrzeni zabawek rozprasza, męczy i tylko utrudnia zabawę. Do Mamy nie od razu dotarło, że ma prawo ograniczyć dziecięce lary i penaty; że nie musi zaciskać zębów i wymijać bezładne kupy klocków, lalek, lalczynego przyodziewku i tak dalej. Nastąpił jednak Moment Grozy w którym Mama się zbuntowała, zaniosła całe to badziewie do pokoju dzieci, wsadziła do koszy na zabawki i wyszła, zamykając (po cichu, po cichu) drzwi za sobą. I wiecie co? Dzieci zaczęły się bawić u siebie. Zaczęły jakoś doceniać, że w ich przestrzeni nikt ich nie przegania, bo przeszkadzają; nikt im nie każe być cicho, bo akurat jacyś starsi rozmawiają; nikt nie każe nieustannie przerywać zabawy z tysiąca różnych powodów. Metoda oczywiście działa tylko w przypadku posiadania przynajmniej dwójki dzieci w podobnym wieku, przy jedynakach nie jest tak łatwo. To znaczy, ograniczenie przestrzeni na której przewalają się zabawki jest tak samo ważne, ale już samotna zabawa w swoim pokoju jakoś jedynaka nie kusi (chociaż to zależy od charakteru). W każdym razie, w miarę rozciągania naszego namiotu, pojawiła się stopniowo przestrzeń tylko dla dorosłych – sypialnia Mamy i Taty (wstęp tylko rano), salon i w zasadzie kuchnia. W kuchni odbywały i odbywają się tylko takie zabawy w wyniku których powstaje pełnowartościowe jedzenie, każda inna zabawa jest zbyt niebezpieczna. Zdrowa dyscyplina we wszystkim dobrze robi całej rodzinie. Prawda jest taka, że potrzeby dzieci nie są najważniejsze. Dzieci muszą odnaleźć swoje miejsce w rodzinie i w społeczeństwie, ale nie dokonają tego, jeśli rodzice zbyt wcześnie abdykują, podporządkowując CAŁE swoje życie dziecku – czy dzieciom. Mama bywa często w szkole muzycznej, bo Tomasz jest aspirującym pianistą. W budynku jest mała kuchenka w której rodzic może sobie zrobić kawy i przycupnąć na krzesełku, czekając na swoje potomstwo. Wczoraj kuchenka była przepełniona, były jakieś próby zespołów plus normalne lekcje i przyrost rodziców na metr kwadratowy kuchenki był dosyć znaczący. Nie było wolnego krzesełka. Jedna mama czekała sobie na dzieci, czytając apetycznie grubą księgę. W pewnym momencie podbiegła do niej mała, na oko sześcioletnia, dziewczynka. Oczekująca mama z uśmiechem odłożyła księgę, wstała, usadziła dziecko na krześle, a sama przycupnęła sobie obok krzesła, na podłodze. Mamę (z DD) zamurowało, autentycznie zamurowało. Oto jej oczom ukazał się, chorobliwie nam panujący, wzorzec rodzicielstwa, w którym to rodzic jest tym, który ustępuje miejsca dziecku. To nie jest chwila na dłuższe rozważania w tym temacie, ale Mama ze smutkiem wyobraża sobie dorosłą przyszłość tej dziewczynki. Już teraz psychiatrzy są zawaleni pacjentami, którzy zwyczajnie nie potrafią sprostać zwykłej rzeczywistości. Wracając jednak do ad remu, dzieci nie umrą z wysiłku, jeśli posprzątają swój pokój, schowają jedzenie do lodówki albo wykonają inną, konieczną w domowej rzeczywistości, czynność. Nie umrą też z rozpaczy, jeśli zabronimy im czegoś i spokojnie to od nich wyegzekwujemy. Jesteśmy rodzicami, nie utopmy się w naszym rodzicielstwie. Mama czasem od Natalii słyszy mrożące krew w żyłach pomysły na jakąś anty czy postpedagogikę, która każdą próbę wychowywania dziecka uważa za tresurę i psychologiczną przemoc. Zamiast wychowania ma być towarzyszenie i wspieranie, a rodzice mają być partnerami dziecka we wspólnym poszukiwaniu drogi życiowej. Nie mogą za nie podejmować decyzji, nie mają prawa niczego zabraniać ani niczego narzucać, zwłaszcza swoich systemów wartości. I tak dalej i tak dalej. Po prostu ziszczony sen idioty, w tysiącach egzemplarzy odbity na powielaczu, że tak zacytuje Mama starą piosenkę Gintrowskiego. Porządek porządek to wróg zwierzątek, ale musimy te nasze małe, kochane dzieciny-zwierzęciny powoli wyprowadzić ku dojrzałemu człowieczeństwu.
Czy zawsze Mamo chciałaś mieć dużo dzieci?
Hm, żeby tak zawsze, od zawsze, to nie do końca. Był taki moment w Mamy życiorysie, że w ogóle nie chciała mieć dzieci, ponieważ uważała, że się do dzieci nie nadaje. Następnie Mama chciała mieć dwójeczkę, najlepiej córeczek. Kiedy Mama z Tatą zaczęli planować wspólne życie, rozmawiając o dzieciach, wspominali o zgrabnej trójeczce. Mama z Tatą odbyli ślub i wesele, a kiedy minął odpowiedni czas, począł się dzidziulek – który się nie urodził. (Mama to wszystko opisała w poście pt Okruszki wieczności ) Po tym doświadczeniu Mama powiedziała sobie, że nie stawia granic, że ile dzieci przyjdzie, to będzie. Przyszła spora gromadka, z której pięcioro jest po tej stronie życia. Wielodzietność jest cudna, ma same zalety, o ktorych Mama pisała już wielokrotnie, więc nie bedzie się powtarzać. Teraz już nasze dzieci wyfruwają z domu ( oprócz Tomasza, który z racji wieku przy Mamusi siedzieć musi), i Mama uczciwie przyznaje, że tęskni za swoimi maluchami, które były takie śmieszne, mądre i miłe. Kiedy jednak patrzy na swoje starszaki, które też są w tej swojej raczkującej dorosłości bardzo zabawne, nadal miłe i z pewnością usiłują być mądre w swoich wyborach – uśmiecha się z rozrzewnieniem, bo zza tych dorosłych min co i rusz wyłania się charakterystyczny uśmiech, zmarszczenie czoła albo spojrzenie, takie samuśkie, jak u małego Filipka, Maryni, Natasi czy Joanki. Każde dziecko jest dla swojej mamy przezroczyste; każda mama widzi jednocześnie tego malucha, którego sprowadziła na świat i człowieka, którym ten okruszek się stał. Nie oznacza to jednak, że powinna traktować dwumetrowego dryblasa tak samo, jak traktowała raczkującego bejbika. Niech idą, niech zmieniają świat, wedle swoich mozliwości i swojej miary, każdy po trochu. Kiedy Mama patrzy wstecz, to myśli, że warto było nie spać przez te pięć czy sześć lat (tak pi razy oko), męczyć się z dietą eliminacyjną, żeby karmić piersią, czuwać po nocach w szpitalu, wystawać w kolejkach do lekarzy i denerowować się, kiedy pierwszy raz samodzielnie pojechali na obozy. I wouldn’t have it any other way.
Photo: blickpixel/Michael Schwarzenberger/pixabay
Leave a Reply