Podczas jednego ze szkoleń usłyszałam, że odsetek rozwodów w rodzinach, które muszą stawić czoła chorobie przewlekłej dziecka, jest znacząco wyższy niż w tych, które nie mają takiego problemu. Wydawać by się mogło, że tak trudne wyzwanie powinno rodzinę jednoczyć, tymczasem często staje się ono przyczyną rozpadu małżeństwa.
Diagnoza, z której dowiadujesz się, że twoje dziecko jest nieuleczalnie chore, stanowi swoistą cezurę wyraźnie rozgraniczającą życie każdego z rodziców. W ekspresowym tempie musisz nie tylko opanować wiedzę o chorobie od strony medycznej, ale także zmierzyć się z własnymi negatywnymi emocjami i cierpieniem. Tak było w naszym przypadku. Gdy, po kilku długich tygodniach spędzonych w szpitalach, dowiedzieliśmy się, że nasza druga córka choruje na genetycznie uwarunkowaną, nieuleczalną chorobę, która sieje spustoszenie w całym organizmie dziecka, nasz świat legł w gruzach. Z dnia na dzień nasze wyobrażenia przyszłości, plany oraz codzienny grafik musiały ulec przeprojektowaniu.
Jeszcze zanim choroba zawitała do naszego domu, mając jedno dziecko, pilnowaliśmy, aby choć kilka godzin w miesiącu zarezerwować tylko dla siebie. Kino, wystawa czy kolacja przy świecach były dla nas tak samo ważne jak czas spędzany z dzieckiem. Gdy urodziła się Lenka i okazało się, że jest chora, nasze życie musiało ulec przewartościowaniu. Diagnoza córki przelała czarę goryczy, wśród innych trudnych okoliczności, które skumulowały się w naszym życiu w tamtym okresie, a po których nastąpiła lawina zmian.
Można powiedzieć, że w naszym przypadku rewolucja była kompletna. Kariery budowane przez lata, pielęgnowane marzenia z dnia na dzień przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Stanęliśmy przed koniecznością podjęcia fundamentalnych decyzji dotyczących przyszłości. Począwszy od rezygnacji z pracy, przeprowadzki do innego miasta, poprzez zmianę zawodu w przypadku męża i decyzję o pozostaniu w domu przeze mnie, skończywszy na prawie półtorarocznym epizodzie weekendowego małżeństwa. Nie mieliśmy nikogo do pomocy, natomiast mieliśmy coraz mniej czasu dla siebie. Do tego życie w ciągłym stresie związanym z kondycją dziecka, niepewnością jutra, obniżeniem statusu materialnego, a jednocześnie motywowani głębokim przeświadczeniem, że nikt inny nie zajmie się tak dobrze naszym dzieckiem jak my sami. Bomba zegarowa, która tylko czekała, żeby wybuchnąć.
W takich okolicznościach bardzo trudno zadbać o małżeńskie relacje, w efekcie czego droga, którą dotąd wspólnie kroczyliśmy zaczęła się coraz bardziej rozwidlać. Nie pamiętam już, co sprawiło, że w tym codziennym biegu obok siebie udało nam się zatrzymać i stwierdzić, że tak dalej być nie może, że powinniśmy wspólnie zadbać o to, co nas parę lat wcześniej połączyło. Tak od słowa do słowa stwierdziliśmy, że musimy gdzieś wyjechać. Sami, bez dzieci, żeby odpocząć, nabrać dystansu i po prostu nacieszyć się sobą. Pierwsze wyjazdy były krótkie, cały dzień, potem dwa, może trzy, aż w ubiegłym roku zaszaleliśmy i wybraliśmy się na dziesięciodniową wyprawę do Gruzji. W pierwszym odruchu, gdy mąż pewnego zimowego wieczora rzucił hasło, zaoponowałam. Po chwili przyszła jednak refleksja, że może nie ma co czekać na inną okazję, że Lena jest w dobrej formie i właśnie teraz możemy sobie na to pozwolić.
Od naszej świadomej decyzji o tym, że musimy popracować nad „my” minęło kilka lat. Nadal nie mamy nikogo do pomocy na co dzień, ale mamy rodziców męża, którzy w kryzysowych sytuacjach zawsze gotowi są wsiąść w auto i przejechać kilkaset kilometrów, żeby nas wesprzeć. Mamy przyjaciół, z których pomocy korzystamy – być może – za rzadko, no i mamy siebie. Jeśli nie możemy przez dłuższy czas gdzieś wyjść, to gdy dzieci w końcu zasną, robimy sobie smaczną kolację i włączamy ulubiony film. Bo przecież, żeby na nowo się sobą zachwycić nigdzie nie trzeba wyjeżdżać.
Fot. Magda Czerwińska-Wyraz
Leave a Reply