O nauczaniu domowym powiedziano już bardzo wiele, analizując temat od strony edukacyjnej, społecznej, wychowawczej i wielu innych.
Ja natomiast chciałabym w swoich tekstach opowiadać o tych aspektach homeschoolingu, które są dla mnie szczególnie ważne: o miłości, wolności i dobrej zabawie. Brzmi bardzo hippisowsko, ale zaraz wytłumaczę, o co mi chodzi.
Przyznaję, że nie lubię pytania „Ale jak ty z dziećmi wytrzymujesz przez cały dzień?”. No, zasadniczo to krew z mojej krwi, DNA z mojego DNA, ludzie podobni do mnie, i tylko z własnym mężem przebywam równie chętnie. Myślę, że to dość kluczowa kwestia, nie tylko w kwestii edukacji domowej – czy lubimy własne dzieci.
Uważam też, że równie ważna – na pewno dla zdrowia psychicznego rodzica – jest umiejętność odpuszczenia i wyluzowania oraz wewnętrzna zgoda na stratę czasu.
Mam niepowtarzalną okazję obserwować nasze stadko przez wiele godzin, widzieć maksimum i minimum ich możliwości, rozpoznawać sygnały, odczytywać intencje. Ponieważ dzień jest długi, a nas ograniczają tylko godziny zajęć sportowych (popołudniowe), możemy sobie pozwolić na dużą swobodę w wyborze aktywności. Zawsze pytam: „Od czego chcesz zacząć? Czego chcesz się dzisiaj dowiedzieć? Czym będziemy się zajmować?”. Bywa, że cały dzień schodzi na pracy nad jednym zagadnieniem. Bywają dni bardzo intensywne: czachy dymią, ołówki śmigają, kartki książek szeleszczą i ani się obejrzymy, jak pora na obiad.
Czasem ktoś ma fazę i siedzi nad czymś w samotności, a reszta się przenosi do innego pokoju żeby nie przeszkadzać – i na przykład czyta coś wspólnie.
A bywają też dni, kiedy nikomu się nic nie chce. Niewiele, ale się zdarzają. Wtedy najczęściej siedzimy razem na kanapie, grzebiemy w necie w poszukiwaniu abstrakcyjnych informacji, słuchamy Mozarta i Czajkowskiego, czytamy na głos śmieszne książki albo gramy w kalambury. Zupełnie przypadkiem, niepostrzeżenie, myk-myk, napełniamy głowy wiedzą i kulturą.
Bo nic nie robić też można z klasą.
I to jest ważna lekcja dla dzieci – że muzyka, sztuka i literatura są PRZYJEMNE, że mogą być rozrywką, a nie żmudną orką. Młodzi dla własnej frajdy włączają fragmenty opery na YouTube, wyszukują informacje o znanych malarzach, godzinami łażą po muzeach i uważają to za wielką atrakcję.
Bo im wolno, a nie – bo muszą.
Mają wspaniały instynkt piękna, którego wystarczy nie psuć, tylko podkarmiać: zaprowadzić w góry, postawić przed obrazem, włączyć płytę, przeczytać wiersz. Jakoś nie mogę się tym ostatnio nazachwycać, tym wdziękiem i swobodą w obcowaniu ze sztuką. I prawdziwą radością, jaką z niej czerpią. To samo dotyczy rzetelnego zachwytu nad cudami przyrody w wersji mikro i makro.
Mamy dużo czasu. To ogromne szczęście i przywilej, że tyle nam go darowano. Możemy go także „tracić” i „marnować” na słuchanie muzyki i oglądanie reprodukcji albo zdjęć ptaków, zamiast rzetelnie wypełniać kolejne strony zeszytów ćwiczeń.
Po takim dniu „nicnierobienia” wszyscy odzyskujemy siły i nazajutrz czachy znowu dymią, zagadnienie, które wydawało się nie do pokonania – nagle okazuje się proste, zadania z dziedzin mało lubianych stają się całkiem ciekawe i z nawiązką odrabiamy ten niby-stracony czas.
A upodobanie do Mozarta zostaje. I wiedza oraz erudycja na dość zaskakującym poziomie, choć nie włożyliśmy żadnego specjalnego wysiłku. Ot, tak jakoś samo wyszło.
Bardzo lubię tak marnować czas.
Foto: vastateparksstaff / Foter / CC BY
Pani Marcelino.
Bardzo dziękuję za ciekawego posta.
Zastanawiam się nad edukacją „domową” (wolę określenie: „pozaszkolną”). Mam jeszcze czas żeby odpowiedzieć na wiele nurtujących mnie pytań (bo moja córeczka dopiero skończyła rok). Jednym z nich jest właśnie temat nauki sztuki. W szkolnym systemie edukacji, sztuka była traktowana po macoszemu i będę musiał się nauczyć jej razem z dzieckiem. Nie myślałem, że przez zabawę i „grzebanie po necie” można to efektywnie uzyskać.
Dodatkowo, intuicja mi zawsze podpowiadała, że „strata czasu” jest „jakimś zyskiem”. Niestety, nauczano mnie, że trzeba się zawsze skupiać na zadaniach (np.: domowych, a potem zawodowych) i nie tracić czasu! Muszę zatem uważać, żeby nie przelać tego ciśnienia „na dziecko”. Chociaż wydaje się, że ucząc się w domu dziecko ma chociaż szansę na opisany przez Panią „kreatywny luz”, czego nie oczekiwałbym od regularnej edukacji szkolnej.
Kiedyś moje dzieci zapytały czym różni się pieśniarka od piosenkarki (w kontekście rozmowy o Edith Piaf). Oj, rozszalałam się na you tube – od Edith Piaf i Jacques Brela po Natalię Kukulską i Dodę. To się nazywa lekcja sztuki w internecie:-)