Nie opowiem o Was bajki ze znanym zakończeniem, że „żyli długo i szczęśliwie”, bo któż wie, co ta efemeryda zwana szczęściem, znaczy. – „Szczęście znalazłem, ale jedynie w bzie i w koniczynie” – powiedział ktoś. Można dodać, że jeszcze w reklamie, gdzie mamy nadprodukcję ludzi bezwarunkowo uszczęśliwionych byle czym. Ale z drugiej strony nieustannie życzymy sobie szczęścia i dziś Wy pewnie to z nie jednych ust usłyszycie. Stąd ważne i wcale nie retoryczne pytanie: Czy człowiek ma prawo do szczęścia? Pewnie tak, skoro gwarantuje mu je konstytucja USA – nie precyzując jednak do jakiego i czyjego szczęścia ma mieć to prawo. Czy chodzi tu o samozadowolenie, samorealizację, samospełnienie? Niepokoi jednak ów przedrostek „samo” i jest to znak tych czasów, że każdy chce mieć swój własny pomysł na szczęście i swój własny sposób na jego osiąganie, usankcjonowany prawem. Inni mogą mu w tym jedynie albo pomóc, albo przeszkadzać, czy udaremniać, choć mądry fraszkopis twierdzi: „Szczęście mnie mija, bo wiąż tylko „mnie”, „mi”, „ja”. Jak ma się więc ten swoisty narcyzm, indywidualizm, ja-izm do małżeństwa, do miłości, do wierności? I czy Pan Bóg życzy Wam szczęścia na modlę reklam czy pop-psychologicznych poradników?
Wybraliście z Jego słów bodaj najtrudniejsze do spełnienia. Czy naprawdę świadomie, czy tylko życzeniowo? Bo jakże anachronicznie wygląda to zawieszenie prawa do erotycznego spełnienia u Sary i Tobiasza. Modlitwa zamiast seksu… Iluż ryknęłoby śmiechem! Dalej – zalecana przez św. Pawła uległość wobec małżonka, byłaby wściekle zaatakowana przez feministki. A ta krańcowo pojęta nierozerwalność małżeństwa utożsamionego z jednym żywym ciałem, stoi w jawnej opozycji do prawa do wolności i samostanowienia. Zresztą, czy jedność dążeń, decyzji, ambicji nie jest teraz mrzonką? Poeta mówi, że tylko Bóg to jedność bez cierpienia. A przed cierpieniem człowiek broni się rękami i nogami. Trzeba wiedzieć, że jeśli wybiera się Boga, by był między Wami, to obraża się współczesnych bogów: erotomanii, samolubstwa, dowolności. Dlatego przyjrzyjmy się owemu pięknemu lecz prawie niemożliwemu słowu „jedność”, oglądając je w lustrze życia.
Opowiedziała mi to jedna Mała, która żyła sobie w dobrym domu, gdzie miała, co chciała, oprócz jednego: brata lub siostry. O tym jej rodzice nie chcieli słyszeć. Mówili jej, że tak ją kochają, że nie chcą dzielić swoich serc pomiędzy nią i inne dzieci. Mała nie rozumiała tego, choć była bardzo rozumna, jak mówił jej Tato. Któregoś dnia siedziała z Mamą oglądając film dokumentalny o bliźniętach syjamskich i zdumiona ujrzała zrośniętych ze sobą klatką piersiową chłopca i dziewczynkę. – Dlaczego ich nie rozłączą? Przecież im jest źle! – powiedziała. Na to Mama: „Nie można ich rozdzielić, bo oni dwoje mają tylko jedno serce. Jedno z nich musiałoby umrzeć.” Mała na to: „A jak będą długo tak żyć?” – „Dopóki to serce będzie im biło” – odpowiedziała Mama i wyłączyła telewizor widząc wstrząs Małej. Przytuliła ją więc i powiedziała: „Ty jesteś takim naszym wspólnym sercem, Mała. Ja dałam ci połowę swojego i Tatuś swoją.”
To zdanie zostało w Małej na długo. A odżyło, gdy zauważyła, coraz częstsze milczenie rodziców, słyszała przyciszone kłótnie i czuła coraz większy chłód ze strony Taty. Którego dnia nie zastała telewizora w pokoju. – „Nie mamy już telewizora – powiedziała dziwnie Mama – a ty już nie masz Taty.” Mała wpadła do pokoju ojca, który pakował walizy i krzyknęła: „Ty chyba nie umierasz i nadal jesteś moim Tatą?” Ojciec, unikając jej wzroku powiedział: „Będę przychodził do ciebie w soboty i wezmę cię do Legolandu.” Mała wybuchła płaczem i uciekła do swojego pokoju. Za godzinę pokój Taty był pusty i leżała tam koperta z pieniędzmi na wyjazd do Legolandu. Mama nie chciała powiedzieć ani słowa. Nazajutrz Mała nie poszła do szkoły. Wałęsała się po ulicach, oglądała wystawy i natrafiła na witrynę zakładu pogrzebowego z niewielką białą trumienką. I wtedy o czymś pomyślała. Wpadła do pustego mieszkania, zbiegła do piwnicy i przytaszczyła skrzynkę wielkości owej trumienki. Nakryła ją białym prześcieradłem, ubrała się w przyciasną już sukienkę od I Komunii, włożyła wianek, wzięła świecę i wysłała do Mamy i Taty sms-a: „Umieram”. Ułożyła się w tej niby trumience i czekała. Po pół godzinie wpadli tam oboje. Mama zemdlała na jej widok. Tata podbiegł do prawie nieboszczki z krzykiem: „Co się tu dzieje?” Mała otworzyła oczy i powiedziała: „Mówiliście, że nie możecie żyć beze mnie i że jestem waszym sercem. Jeśli ty, Tato odbierasz swoją połowę, to ja muszę umrzeć. I zrobię to, wiesz.” Mama się ocknęła i przypadła do niej płacząc: „Nie możesz umrzeć, bo ja… bo my bez ciebie…” Według opowieści Małej, Tato wrócił na drugi dzień. I żyją już w piątkę, bo na świat przyszły bliźnięta, ale nie syjamskie.
Jedno serce dla dwojga, jedno ciało, nierozerwalność. Partnerzy używający siebie czasowo mogą od siebie odejść, ale w żywym rozerwanym ciele coś umiera bezpowrotnie. I w imię prawa do nowego efemerycznego szczęścia dzieje się realne nieszczęście. Bo w ilu dzieciach rozchodzących się rodziców zamiera, umiera wiara, że miłość może być, żyć i nie kończyć się jak zabawa w piaskownicy, gdy każde bierze swoje zabawki i idzie w swoją stronę. Wiara, że warto kochać, warto przebaczać, warto być wiernym. Po ludzku to czasem niemożliwe… Dlatego przez sakrament małżeństwa wchodzi się w tę głęboką więź z Bogiem, by On był tym jednym sercem dla dwojga. Jak w rachunku poety: 1 + 1 = 3, bo jak jest dwoje, to jest jeszcze Pan Jezus. To jest taki błogosławiony trójkąt, który udaremnia inne trójkąty, czy czworokąty, na które wielu gapi się w serialach sądząc, że inaczej już nie można.
Od wielu pokoleń ludzie Zachodu uwierzyli w potęgę uczuć, w magię miłości, w szczęście, które się czuje, którego się doznaje, pożąda, czyli w przerost domeny serca z niedowładem uwiedzionego intelektu i z zanikiem woli. A tymczasem serce to jeszcze za mało, by kochać. Jeremiasz mówi: „Serce jest zdradliwsze niż wszystko inne i niepoprawne – któż je zgłębi.” Bo o wierności decyduje bardziej rozumienie zmienności uczuć i wola przetrwania owej zmienności. Stąd przysięga nierozerwalności. Gdyby nie ta magiczna wiara w uczucia i w konieczność szczęścia, ileż rozwodów nie zostałoby nawet pomyślanych.
Bo zwykle rozwód następuje wtedy, gdy pojawia się kryzys jako szansa na miłość dojrzalszą, mądrzejszą, głębszą, mniej uczuciową. Myśl o rozwodzie poprzedza u małżonków zwykle rozwód z Panem Bogiem, z modlitwą, ze spowiedzią, z przebaczeniem, z dobrą wolą. Gdyby małżonkowie zdobywali się każdego wieczoru na tę krótką modlitwę kompletę, gdzie czyta się: „A słońce niech nie zachodzi nad zagniewaniem waszym.” Kiedy trzeba przebaczyć sobie, jakby człowiek nie w sen wchodził, lecz w umieranie. Gdyby z kolei rachunek sumienia przed spowiedzią czynili z tekstem św. Pawła o miłości nie magicznej, romantycznej, szczęściodajnej, ale realnej, osobowej, gdzie słowo miłość zastępuje się swoim imieniem. Bo nie potrzeba byłoby psychoterapii, gdyby ludzie wyznawali konfesjonale i przed sobą: moja wina… I nie jest to bynajmniej dewocja, dewiacja, zaściankowość. To jest słowo Boga, które ciałem się staje i mieszka między nami. Wtedy żywe są wciąż słowa przysięgi małżeńskiej. I te słówka wiążące małżonków „Mój” – „Moja”, nie wyrażają posiadania siebie, używania siebie, wykorzystywania, ale „daję się mieć tobie, żono, mężu, synku, córko…” Daję się potrzebować z tym, co Bóg ma we mnie do dania. Bóg we mnie, Bóg pomiędzy nami.
Opowiedział mi to jeden mąż: „Mam bardzo niezależną i samodzielną żonę. Od początku małżeństwa, jakby chciała mi udowodnić, że potrzebuje ode mnie jak najmniej, aż zacząłem wątpić w to, że mogę być jej naprawdę potrzebny. Gasło powoli coś między nami, bo w końcu doskonałych kochać trudno. Im miłość niepotrzebna. Ale zmieniło coś bardzo we mnie to, że żona kiedyś w górach, idąc dzielnie obok mnie, nagle zlękła się przy przechodzeniu przez rwący strumień i powiedziała „Weź mnie za rękę, bo mi trudno.” Skoczyło we mnie serce… Potem w pewnym towarzystwie, gdzie było sporo rozwódek, chcących chyba mnie uwieść – ona nagle szepnęła: „Weź mnie za rękę, czuję się tu nieswojo, a jestem twoją żoną.” Wtedy ją przytuliłem. I ostatnio, gdy byliśmy w kościele, sama chwyciła moją rękę i jeszcze raz szepnęła to „Weź mnie za rękę, bo tracę w Niego wiarę…Przeprowadź mnie przez to. Przeprowadź.”
I w tym jest sens dozgonnej przysięgi małżeńskiej, by siebie przeprowadzać, a nie porzucać.
Kiedy patrzę na znak wiązania stułą rąk nowożeńców, to myślę o linie wiążącej himalaistów. Pną się na szczyt we dwójkę, trójkę, piątkę… Nie wiadomo, które w pewnej chwili może na tej linie zawisnąć. Czy sięga się wtedy po nóż?
Coraz trudniej jest tak kochać teraz, jakby wbrew całemu temu światu lansującemu narcyzm, względność wszystkiego, dowolność, użycie i prawo do szczęścia za wszelką cenę. Trzeba wierzyć w cuda i w Łaskę, co na jedno wychodzi. Bo taka miłość to cud, który zawsze jest możliwy. Zło to fakt, który zawsze istnieje. Sprawiedliwość potępia zło, nadzieja chce poprawy. Miłość wybacza. Tylko ona potrafi przyjąć Łaskę taką jaka ona jest.
A szczęście? Cóż, więcej jest życia, kiedy oddane i więcej jest szczęścia, gdy komuś potrzebne. Bo szczęścia się nie ma – szczęściem się jest. I nie mam dla Was łatwych życzeń, bo Bóg nie spełnia takich życzeń, ale swoje obietnice. A są nimi osiem razy Błogosławieni… czyli szczęśliwi.
Leave a Reply