Ten nowojorski Łazarz wołał: I’m proud of Jesus!
Szliśmy Broadwayem. Różnojęzyczny kolorowy tłum przemieszczał się we wszystkich kierunkach. Ta ludzka, ruchliwa masa, spowita brązowym kurzem i spalinami samochodów stojących w gigantycznych korkach, przypominała mi bieganinę mrówek wokół kija wetkniętego w mrowisko nieodpowiedzialną ręką.
W tej ludzkiej rzece dało się zaobserwować maleńkie wysepki wyhamowujące główny nurt – co kilkadziesiąt kroków można było napotkać muzyków ulicznych. Wśród nich trafiali się także tytułowani mistrzowie jazzu, popu, country, znakomici instrumentaliści i śpiewacy, wirtuozi bluesa… Tu nie jest wstydem grać na ulicy. Wręcz przeciwnie. Uliczne granie jest często wyjściem do ludzi, którzy nie bywają z różnych przyczyn w salach koncertowych czy w innych miejscach, gdzie trzeba kupować zwykle drogie bilety. Na ulicę wychodzą także muzykanci bez tytułów, którzy w ten sposób usiłują zarobić na życie. Sporo ludzi przystaje, słucha, rzuci „kwartę” lub dolara, a czasem nawet więcej.
Słychać było trąbki, gitary, klarnety, bębny, flety, śpiewanie… Znakomity rosyjski akordeonista zgromadził wokół siebie sporą grupkę słuchaczy. Natknęliśmy się też na wirtuoza skrzypiec, a także waltorni. Na drugim poziomie Pen Station w zakurzonym zakątku grał zespół Georga Zamfira – wirtuoza fletni pana. Dla mnie jako muzycznie uformowanego słuchacza te uliczne piruety muzyczne wykonywane na różnych instrumentach były na tyle intrygujące, że przystawałem co chwila, przyglądając się tym popisom.
Oprócz muzyków i muzykantów, co bez sprzeciwu akceptowaliśmy, była tu cała egzotyczna masa mówców, „proroków”, „wyznawców” i jeszcze nie wiadomo skąd przybyłych i przez kogo przysłanych różnych „świadków”. Przemawiali oni, przekrzykując szum i hałas uliczny, śpiewali, grali. Niektórzy natarczywie zaczepiali z przechodniów, niekoniecznie z powodu datków. Częściej zmuszali do wysłuchiwania swoich „ proroctw, przepowiedni, modlitw i śpiewów”. Różne religie, różni ludzie, różni bogowie i różne ideologie. Trudno było nieraz ominąć to koczujące na chodnikach lub tuż obok „towarzystwo”. Pijaków rzadko spotykaliśmy, natomiast różnych naganiaczy mnóstwo. Narkomanów też było w obfitości, a policjantów jak na lekarstwo. Cóż jest to cena postępu, mód i nowoczesności relatywizującej wartości – szczególnie te naprowadzające człowieka na transcendencję.
Pośród tego ludzkiego tumultu jeden człowiek zwrócił na siebie moją szczególną uwagę. Wysoki, z rozwichrzona czupryną, w obszarpanej i zbyt obszernej marynarce, w rozchełstanej koszuli, w spodniach pełnych łat i dziur, z bosymi nogami wciśniętymi w rozłażące się trepy. Zarośnięty i brudny przypominał mi w tym swoim ubóstwie postać ewangelicznego Łazarza leżącego u bram bogacza lub Jana „wołającego na pustyni”. Stał ten obdartus na krawężniku tuż przy brzegu jezdni i podnosząc w górę z trudem, zapewne chore ręce, coś wykrzykiwał. Miała ta postać w tym momencie jakąś szczególną symbolikę i wymowę.
Przez uliczny zgiełk przebijały się te jego okrzyki, jednak nie mogłem zrozumieć ich treści. Wojtek wychwycił je, też nie bez trudu. Ten nowojorski Łazarz wołał: I’m proud of Jesus! – Jestem dumny z Chrystusa! I znowu: I’m proud of Jesus! Zaskoczony tym ulicznym świadectwem jeszcze raz przyjrzałem się osobie tego kloszarda. Nie był na pewno odurzony czy pijany. Nikogo nie zaczepiał i raczej nie spoglądał na ludzi. Być może był jednym z tych, których wielu wypuszczono w tamtym czasie ze szpitali psychiatrycznych w imię „ praw człowieka”. Być może. A czy Jezusa nie nazywali szaleńcem? Także Jana Chrzciciela i wielu, wielu innych świętych rzeczników sprawy Bożej. Mógł też być kiedyś księdzem. Znałem i takich, którzy czmychnęli z Polski w obawie przed lustracją duchowieństwa, a tu do reszty się zatracili, o ile tak naprawdę mieli coś do stracenia. Może w tym domniemanym szaleństwie tego Łazarza była jakaś metoda i zamierzony skutek?
W każdym razie całe to zdarzenie wywarło na mnie ogromne wrażenie z racji niezwykłej siły przekazu w wymiarze ewangelicznym. Może nie tylko ja dostrzegłem odwagę tego człowieka, tak prosto i odważnie świadczącego za Jezusem? Wielu sytych i zaopatrzonych odwróciło się od Pana przehandlowując za srebrniki swoje zbawienie. Wielu dla marnego splendoru i blichtru wyparło się Go. Jeszcze inni przyłączyli się do „ łuczników” Zaratustry siejąc zatrutymi strzałami w stada często pozbawione przewodnictwa. Mało jest takich, którzy jak ten człowiek, w samym centrum świata, na Manhattanie, zechcieliby wystawić się na oplucie i upokorzenie.
Te i inne myśli dopuszczałem do siebie w tych niezwykłych okolicznościach. Jeszcze kilkakrotnie obejrzałem się do tyłu. „ Łazarza” już nie zobaczyłem. Biegły natomiast za mną jego słowa: I’m proud of Jesus! I’m proud of Jesus!. Reszta była jakby mniej ważna…
Tekst jest fragmentem dotąd niewydanej książki Jestem dumny z Chrystusa. Poszukujemy wydawcy! Kontakt: maria.sowinska@wrodzinie.pl
Photo credit: Anne Worner / Foter / CC BY
Właśnie przeczytałem informację o książce p. Zbigniewa Rychty „Jestem dumny z Chrystusa” w PostScriptum recenzji do książki Romano Guardiniego „Bóg, nasz Pan, Jezus Chrystus”. Recenzja jest autorstwa p. Andrzeja Leji z „Warszawskiej” (bardzo polecam ten tygodnik) z 2-8 listopada 2018r. Kupuję natychmiast książkę Guardiniego, ale pragnę też nabyć książkę p. Rychty. Urywek jej przeczytałem na Waszej stronie. Z poważaniem. Marek Krukowski