Każdy katar potrafił być tragedią, walka z płaskostopiem czy wadą wymowy wymagała zaangażowania wszystkich sił. A kiedy przyszły prawdziwie trudne doświadczenia te codzienne drobiazgi straciły rację bytu.
Pewnie inne matki też czasem płaczą. Przynajmniej tak myślę, bo mnie się to zdarza. Najczęściej płaczę cicho, wieczorem w łazience tak, by nikt nie widział i nie słyszał. Płaczę zwykle , gdy serce mocno boli mnie z rozpaczy, że tak niewiele mogę pomóc moim dzieciom w ich problemach. Mówi się „Małe dzieci, mały kłopot. Duże dzieci, duży kłopot”. Wiele lat sądziłam, że powiedzenie nie jest prawdziwe. Gromadka małych urwisów wokół mnie (starsza piątka rodziła się co dwa lata, dopiero młodsza trójka złamała zasady i dzielą ja znacznie większe różnice wieku) sprawiła, że przez długi czas problemy mojego życia koncentrowały się na chorobach wieku dziecięcego, harmonijnym rozwoju i właściwej opiece. Każdy katar potrafił być tragedią, walka z płaskostopiem czy wadą wymowy wymagała zaangażowania wszystkich sił. A kiedy przyszły prawdziwie trudne doświadczenia te codzienne drobiazgi straciły rację bytu. Prawdziwe trudne doświadczenia to dla mnie narodziny synka, który w wyniku okołoporodowego wylewu krwi do mózgu miał być dzieckiem w stanie wegetatywnym. Nagle drobiazgi poszły „w odstawkę”, bo trzeba było zapewnić choćby codzienną rehabilitację, a NFZ refundował ją tylko dwa razy w tygodniu. Siedziałam wieczorami w łazience i płacząc tak by nikt nie widział i nie słyszał szukałam kolejnego sposobu zdobycia funduszy na opłacenie prywatnego rehabilitanta. Mój mąż nigdy nie dał się nabrać, czekał aż wyszłam i tulił mnie mocno mówiąc „zobaczysz, że się uda”. Udało się, nasz synek mimo ogromnej wady wzroku powodującej niepełnosprawność jest rozgadanym i radosnym dziesięciolatkiem. Prawdziwe kłopoty to też moja nagła choroba początkowo rozpoznana jako nowotwór płuc, a po serii badań jako rzadka i mało znana choroba immunologiczna. Ale przeżyłam moment, gdy siedząc wieczorem w łazience myślałam o tym jak poradzi sobie mój mąż z siódemką dzieci w tym jednym niepełnosprawnym.
I łzy leciały mi z oczu. Inny problem to doświadczenie mocno degradującej choroby jednego z starszych dzieci. Wybitnie zdolny, wszechstronnie utalentowany młody człowiek, który nagle schodzi do pozycji kogoś kogo trzeba zaakceptować w sytuacji kompletnej bezradności to powód już nie do płaczu, ale wycia. Wycia z bólu, że oto jest przede mną mur, którego rozwalić nie mogę. Kto tego doświadczył wie, że tu nawet najbliższa druga osoba nie pomoże. Bo chociaż w codzienności jesteście razem, razem walczycie i podejmujecie decyzje to w centrum cierpienia jesteście każde osobno, bo każde inaczej odbiera cierpienie Powodem matczynego płaczu i bólu serca mogą być najróżniejsze sytuacje; bo ktoś skrzywdził moje dziecko, bo moje dziecko odeszło od wartości które wyznaję, bo moje dzieci nie odnajdują swego miejsca w świecie… Gdybym chciała opisać wszystkie życiowe doświadczenia, którymi obdarzyła mnie Opatrzność, wielu – myślę – po prostu by nie uwierzyło.
Kiedy serce boli trudno jest na sprawy spojrzeć z obiektywnego punktu widzenia, ale z biegiem czasu (i wylanych łez) wszystko układa się w sensowna całość. W każdym przeżytym trudnym momencie można odkryć cząstkę dobra, które ten moment wniósł w moje życie. Takie jest moje doświadczenie. Niekiedy czuję się jak biblijny Hiob, który doświadczając cierpienia odnalazł głęboki sens życia. I chociaż świat mówi rzeczy zupełnie przeciwne ja wiem z doświadczenia, że nawet strata tego co się posiada, narodziny niepełnosprawnego dziecka, najtrudniejsze do przyjęcia choroby czy nawet śmierć dziecka są niczym, gdy patrzysz na życie jako największy z darów i potrafisz odnaleźć w nim sens miłości.
A mimo wszystko czasem zamykam się w łazience i płaczę…
Foto: pixabay
Leave a Reply