Zawsze myślałam, że syndrom opuszczonego gniazda nie dotyczy matek wielodzietnych. A tu niespodzianka.
Dzisiaj po raz pierwszy w życiu odwiedziłam mojego syna. Nie, nie dlatego żebym do tej pory go nie znała czy kiedyś się go wyrzekła. Po prostu właśnie dzisiaj skończył się pewien etap naszego wspólnego życia. Trzy lata temu wyjechał na studia do innego miasta. Najpierw, mieszkając w akademiku, odwiedzał na co weekend, po roku nauki i przeprowadzce do wynajętego pokoju odwiedziny stały się troszkę rzadsze. A jednak ciągle był jakby z nami, wpadał po „mamusine” jedzenie, przywoził rzeczy do prania i czasem potrzebował „kasy”. Teraz kiedy dostał pracę, usamodzielnił się i wynajął mieszkanie wizyty stały się sporadyczne. Wiadomo, samodzielność, obowiązki, odległość i dziewczyna nie idą w parze z rodzinnymi spotkaniami. A jednak matczyne serce boli. Zawsze myślałam, że syndrom opuszczonego gniazda nie dotyczy matek wielodzietnych. A tu niespodzianka. Mimo,że w domu jeszcze cała gromadka dzieci, to jednak to pierwsze poważne rozstanie ma jakiś posmak goryczy. Bo przecież jeszcze niedawno był taki malutki, potrzebował mojej rady i pomocy, a dzisiaj we własnym mieszkaniu sam parzy dla mnie herbatę i mówi „pewnie wpadnę dopiero na święta”. Kiedy rano pakowałam ostatnie rzeczy by je zawieźć DO NIEGO wszystko leciało mi z rąk. Bo chociaż już jakiś czas daje sobie sam radę to tak szczerze mówiąc czasem wolałabym, aby jeszcze troszkę z nami pobył. Tak, wiem, to mój matczyny egoizm i nadopiekuńczość. Każda matka w teorii zdaje sobie sprawę ,że dzieci nie wychowuje się dla siebie, ale dla świata. Tylko troszkę trudniej teorię wcielić w praktykę. Tak trudno pojąć, że moje dziecko ma już swój kompletnie odrębny świat i że ten świat – mimo mojej nieobecności – jest mu przyjazny, jest ciekawy i wciągający.
Może dobrze,że jeszcze mam w pamięci swoją własna wyprowadzkę z domu. Byłam dokładnie w wieku mojego syna, gdy wyfrunęłam z domu rodziców. Oni, nagle starsi państwo, pozostali sami w zbyt dużym mieszkaniu. A ja tymczasem buntowałam się na codzienne telefony mamy i mnóstwo nerwów zjadały mi jej zbyt częste wizyty kontrolne, w których starała się upewnić samą siebie, że ja, jej wychuchana córeczka, daje sobie radę. I mimo, że zwykle uczymy się na swoich błędach, ja wyciągnę nauczkę z błędów mojej mamy. Z kolejną wizytą u syna poczekam na jego zaproszenie. Nie pozwolę sobie na telefony typu: „Czy ty już w ogóle zapomniałeś, że masz rodziców?” i nie będę szantażować go moją tęsknotą czy uczuciem samotności. Może w ten sposób uda mi się zbudować całkiem nową, dorosłą relację z moim całkiem już przecież dorosłym synem. I może wtedy łatwiej mi będzie, gdy w lecie przyszłego roku z domu odleci kolejny syn do wesela, do którego już zaczynamy czynić przygotowania.
Co będzie jak wylecą wszyscy, cała ósemka? Na dzisiaj nie wiem, nawet o tym nie myślę, przecież najmłodszy ma niepełna dwa latka. Tyle jeszcze przede mną. Nie chciałabym tylko ich ograniczać, chciałabym, aby sami szukali swego szczęścia, swojej drogi w życiu. Tak jak ten pierwszy. A że boli? Trudno.
Foto: pixabay
Leave a Reply