Dziewczynki elegancko ubrane, niektóre w wieczorowych sukienkach. Chłopcy w dżinsach i koszulach, czasami z muchą pod szyją. Dzieci w wieku od półtora do nastu lat. Każde z jednym lub dwojgiem opiekunów. Gdzieniegdzie jedna osoba dorosła na kilkoro maluchów.
Jeden gong. Wchodzimy po wysokich, marmurowych schodach. Dwa gongi. Wśród rozgardiaszu zajmujemy miejsca, wykupione w październiku zeszłego roku. Dzieci biegają podekscytowane między rzędami foteli. Z balkonu dobrze widać scenę, na niej krzesła i pulpity ustawione w półkolu. W głębi trzy pluszaki, z których jeden wygląda zza głowy drugiego. Trzy gongi. Panie zamykają drzwi prowadzące do sali, przygasa jeden z dwóch bajecznych żyrandoli. Rozlegają się brawa. Na scenę wchodzą mężczyźni z instrumentami dętymi.
Gwar cichnie. Po sali koncertowej płyną pierwsze dźwięki. Dzieci siedzą jak zahipnotyzowane. Mojemu dwu i pół letniemu synkowi mało serce z piersi nie wyskoczy. Czuję, jak napełniamy się muzyką, wchodzimy w czarodziejski świat dźwięków. Po pierwszym utworze, wśród burzy oklasków zjawia się niewysoka, starsza kobieta. Pani Jadwiga Mackiewicz – najsłynniejsza Ciocia Jadzia wszystkich melomanów.
Koncert dla dzieci w Filharmonii Narodowej trwał półtorej godziny. W połowie była przerwa, podczas której jedni rodzice stali w długich kolejkach do bufetu, inni skorzystali by pokazać dziecku wszystkie poziomy widowni i przestronne korytarze z olbrzymimi lustrami. Tylko panie miały dużo roboty, pilnując, by na salę nie wnoszono zakupionego jedzenia. Na szczęście w filharmonii jeszcze nie jada się popkornu.
Fot. fb/FilharmoniaNarodowaWarszawa
Leave a Reply