Mam w pamięci taki obrazek. Grubo po zmroku docieramy do podkieleckiej wsi, gdzie mieszka babcia. Wszystko to po nieskończenie długiej podróży pociągiem i nieco krótszej, ale nużącej, autobusem. Na przystanku na mamę, na mnie i na nasze bagaże czeka dziadek. A ja, gdy tylko autobus rusza dalej, kładę się na środku asfaltowej drogi. Ogromny, jasny księżyc wisi tuż nad moją twarzą. Mama z dziadkiem są zaskoczeni i mobilizują mnie, żebym się podniosła – dom babci jest tak blisko. Ale ja nie jestem zmęczona, tylko jestem szczęśliwa. Tak bardzo, że to szczęście aż powaliło mnie na ziemię. Jestem wreszcie u babci, w tej rajskiej krainie, do której tęskni się przez cały rok. Tu są kury, którym podbieram z gniazd jeszcze ciepłe jajka i maleńkie kurczęta, które babcia trzyma w szklanej cieplarce blisko domu – trzeba bardzo uważać, żeby któregoś nie nadepnąć, kiedy się je karmi, bo są tycie, ale bardzo łase na jedzenie i zupełnie nieuważne. Dziadek hoduje króliki, ciekawe jakie ma w tym roku? Czy to będzie łagodna, wielka królica z młodymi, czy też kilkanaście młodzików czekających tylko na to, żeby się rozpierzchnąć po całym podwórku, gdy nieuważne dziecko nie domknie klatki? Na podwórku dziadków stoi też gołębnik – gołębie to kolejne, po królikach, hobby dziadka. Te ptaki są piękne, dostojne, nie wolno ich niepokoić; są tak odmienne od przyziemnych, niezgrabnych, nieustannie gderających kur.
Za podwórkiem rozciąga się ogród. Małej mnie wydaje się wielki. Rosną w nim stare, rozłożyste krzewy czerwonej porzeczki i nieco mniejsze białej. Jest też agrest, zagonek poziomek i drzewa, na które można się wspinać – jabłonie, śliwy, wiśnie. Dziadek uprawia tu pod folią ogórki i pomidory. Jeszcze ciepłe, pachnące słońcem i świeżością przynosi do domu, gdzie dojrzewają przez dzień lub dwa na parapecie, by wylądować potem w sałatce lub na pajdzie chleba.
Po płocie odgradzającym ogród od pola pną się maliny. Uwielbiam jeść je prosto z krzaka – aromatyczne i miękkie brudzą palce sokiem. Czasem smakują niezbyt przyjemnie – wtedy, kiedy spłoszy się z nich pluskwiaka, ale ten zdąży wypuścić z siebie odstraszający gaz, który psuje smak owocu.
Na polu rosną ziemniaki i chodzi się po nie z koszykiem. Są też truskawki i razem z kuzynami nie możemy się doczekać, kiedy dojrzeją. Wtedy zjadamy je prosto z krzaczków i czasem babcia krzyczy, że nic jej nie zostało do kompotu lub deseru. Truskawek i poziomek zawsze jest za mało. Dziwimy się, że dorośli tego nie rozumieją.
Na polu ciocia i wujek uprawiają zagonki z warzywami. Marchew, pietruszka, cebula, seler, buraki, sałata. Pyszności, które z wielką dumą zbieram i zanoszę do kuchni, żeby mama i babcia miały z czego ugotować zupę. Nie wszystko zdołamy zebrać na czas i główki sałaty zamieniają się w dziwne, wysokie rośliny z małymi liśćmi, a cebule wypuszczają grube, puste w środku łodygi, zwieńczone kulistymi kwiatami.
Kocham to miejsce, upalne dni, swobodę i liczne kuzynostwo, a szczególnie lubię Piotrka, rok ode mnie młodszego, z którym mogę się bawić i gadać godzinami.
Mój mąż Rafał miał swój ogród dzieciństwa w podwarszawskim Wołominie. Też ogromny. Z drzewami do wspinania, poziomkami do podjadania, szczypiorkiem w sam raz do twarożku, kurami do gonienia i wrednym kogutem, w którego strzelał z haclówki. Były tam pigwowce i porzeczki, jabłonie, grusze, leszczyny i włoski orzech. Była huśtawka na starej sośnie. Były też ule, bo babcia i ciocia Rafała, na niewielką, rodzinną skalę, zajmowały się pszczelarstwem. Ten ogród, jego owoce, kwiaty i miód pamiętam jeszcze ja. W chłodne wieczory ciocia zaparzała duży dzbanek herbaty, rozstawiała szklanki i do każdej z nich wkładała gruby plaster cytryny obrany zarówno z żółtej, jak i białej skórki oraz kopiastą łyżeczkę miodu. Potem zalewaliśmy to wszystko herbatą – jeden, drugi i trzeci raz. Pierwsza herbata była słodka jak ulepek, kolejne bardziej kwaśne niż słodkie. Żadna metoda nie pomagała na to, żeby słodycz miodu zatrzymać na dłużej. A miód był racjonowany i ciocia wynosiła słoik do kuchni. Niezapomniana herbata po wołomińsku.
Moje dzieci, poza najstarszą córką Natalią, która spędzała, chociaż przez krótki czas, wakacje u cioci i babci, nie mają swojego ogrodu dzieciństwa. Ogrody – zarówno mój jak i ich taty – żyją już tylko we wspomnieniach i na nielicznych, starych zdjęciach. Dla Janka i Marka czereśnie i truskawki kojarzą się z kolejką na bazarku i narzekaniem mamy, że znowu zapomniała łubianki na wymianę. Ziemniaki, paczkowane po 2,5 kg, przynosi się w żółtych siatkach z supermarketu, jabłka i pomidory mają biało-czerwone naklejki z nazwami odmian a cukrowy groszek to dla nich produkt z Gwatemali, a nie nagrzane strąki zrywane w ogródku. I co tu zrobić? Nie mam znajomego ogrodu, brak mi pomysłu.
Wtedy Marcin zaprasza nas na niedzielne miodobranie do rodzinnego siedliska. Janek, niestety, zostaje robić prezentacje do szkoły. Do samochodu zabieramy Monikę, żonę Marcina, i jedziemy. Z głównej drogi trzeba skręcić w lewo. Mijamy lasy i zagajniki oraz pola truskawek, młodych zbóż i innych roślin, których nie potrafię rozpoznać. Widzę, że wschodzi już kukurydza, ale daleko jej póki co do wysokich łanów, w których może się ukryć całe stado dzików. Myślę, że jedziemy przez ziemię Maryi, tyle tu Jej kapliczek. Są ich dziesiątki – zadbanych, świeżo bielonych, ozdobionych kolorowymi wstążkami. Stoją na skrzyżowaniach dróg, przy posesjach, między drogą a polami, a mniejsze wiszą na drzewach. Droga z asfaltowej zamienia się w gruntową i oto jesteśmy. Skrzypi brama, labrador macha ogonem i witają nas Marcin z rodzicami.
Panowie przebierają się w pszczelarskie kombinezony. To trwa, bo wymaga staranności. Nikt nie chce, żeby rozzłoszczona pszczoła dostała się pod kombinezon. Rafał ubiera się z nabytą wiele lat temu wprawą. W przyszłości, która nie nadeszła, to on miał przejąć opiekę nad wołomińskimi ulami. Marek jest bardzo przejęty. Mojego jedenastolatka pasjonuje przyroda, jest zafascynowany miodobraniem, ale i nieco przestraszony, słuchając jak Marcin opowiada o dwóch wyjątkowo złośliwych rojach, które niedawno kupił. Jeszcze tylko gumki recepturki dla dodatkowego zabezpieczenia rękawic na wąskich, dziecięcych nadgarstkach i ruszają, ciągnąc za sobą skrzypiący, drewniany wózek na ramki. W jednakowych kombinezonach i pszczelarskich kapeluszach wyglądają jak przybysze z innego świata.
Miodobranie trwa, a my z Moniką bierzemy psa na spacer. Wracamy z trzema łubiankami dopiero co zerwanych na polu sąsiada truskawek. Złotówka za łubiankę. Truskawki zbierały najęte do pracy kobiety z Ukrainy. Same idziemy za to do sadu nazbierać czereśni. Towarzyszy nam Marek, zwolniony z pszczelarskich obowiązków, kiedy dwa złośliwe roje naprawdę się zdenerwowały. Jest zadowolony, opowiada, że trutnie mają ogromne oczy, a teraz dziwi się, że czereśnie rosną w takich dużych kiściach i tak nisko nad ziemią i że tak łatwo je zbierać. Moje miejskie dziecko.
Jeszcze trzeba odwirować miód. Marek uczy się obsługiwać wirówkę. Tu potrzeba wyczucia i cierpliwości, żeby nie uszkodzić ramek. Kiedy wirówka się kręci, wokół unosi się cudowny, miodowy zapach, taki jakiego nie uda się zamknąć w żadnym słoiku. Marcinowy tata tłumaczy, że w powietrzu znajdują się cieniuteńkie niteczki miodu – dosłownie wdychamy miodowy wiatr.
Jedna z ramek, przeciążonych ogromną ilością miodu, rozpada się. Żal, taka strata. Żeby ją zmniejszyć, kroimy plaster na kawałki wielkości ciastek i pakujemy do słoików. Dwa takie słoiki zabieram do domu. Przez wiele kolejnych dni będę odcinać po kawałku i wysysać słodycz prosto z plastra. Taki miód ma niezrównany smak.
Miód z wirówki trafia do garnków. Tych szybko zaczyna brakować. W garnkach miód musi się odstać i oddać nadmiar powietrza, które się do niego dostało w procesie wirowania. Patrzymy z Markiem, jak drobne kuleczki powietrza płyną powoli ku górze poprzez gęstą ciecz. Miód ma zielonkawy kolor. Marcin identyfikuje go jako akacjowy i obiecuje przywieźć słoik. I zaprosić na kolejne miodobranie, co bardzo nas cieszy.
Wracamy do domu ze słoikiem miodu z poprzedniego miodobrania, ziemniakami i marchwią, z której będę piec ciasto, z truskawkami i pustymi garnkami po przywiezionym ze sobą obiedzie. I z rzetelnym postanowieniem powrotu tu na kolejne miodobranie. Może uda się dzieciom pokazać coś jeszcze, żeby owoce kojarzyły im się z drzewami i krzewami, z których się je zbiera, a warzywa z warzywnikiem, a nie półką w sklepie. To ma dużą szansę się udać. Nie ma to jak ogród…
Foto: Autorka
Leave a Reply