Miewacie takie dni kiedy wszystko układa się nie tak, idzie pod górkę czy wymyka się spod kontroli? Jak zwał tak zwał, ale mnie się to niekiedy przytrafia. Tym razem zaczęło się już w piątkowe popołudnie. Najpierw delikatnym kichaniem dwóch najmłodszych pociech, potem nasiliło się marudzenie, a w końcu termometr pokazał podwójnie stan podgorączkowy. Wkrótce potem córcia wróciła ze szkoły w kompletnie przemoczonych adidasach i rozerwanym dresie: „bo mamo, skakaliśmy w dal i się poślizgnęłam”, jeden z gimnazjalistów przyniósł kolejną jedynkę z chemii, a student na którego pomoc liczyłam przy ogromnych, sobotnich zakupach przysłał sms-a: „Jadę do Weroniki (to jego dziewczyna studiująca w Warszawie), wrócę w poniedziałek po wykładach”. Cóż było robić, wytarłam zakatarzone nosy, podałam coś na zbicie temperatury, napoiłam malinową herbatką, pogoniłam do nauki, a na pomoc w zakupach naciągnęłam męża zmuszając go w ten sposób do porzucenia planów posprzątania piwnicy. Noc była tragiczna. Dzieciaki budziły się co pięć minut z regularnością godną lepszej sprawy, a córka zaczęła gwałtownie pokasływać przez sen. Wstawałam, podawałam picie, otulałam kołderkami…
Rano zerwałam się pierwsza, aby przygotować śniadanie dla chorych i zaplanować wyjazd do sklepów (u nas bez długaśnej listy zakupów nie ma się co ruszać, bo albo kupimy rzeczy zbędne, albo zapomnimy co potrzebne) i obudzić męża, by zajął się najmłodszymi dopóki troszkę się nie ogarnę. Gdy tylko dotknęłam jego ręki – już wiedziałam, że ma gorączkę, a kiedy otworzył oczy i wycharczał „chyba jestem chory” to dosłownie zły we mnie wstąpił. No, bo co to za sprawiedliwość na tym świecie, że on choruje kiedy wokół tyle jest do zrobienia! I tak się zaczęło. Od rana burczałam na uśmiechnięte buźki moich dzieci, stukałam szklankami, żeby każdy kto tego nie wiedział upewnił się, że jestem w złym humorze, wyrzuciłam kota na dwór mimo, że pogoda była „pod psem”, a na obiad przygotowałam kaszę gryczaną (którą jedynie ja w domu lubię), bo to proste i szybkie danie. Na domiar złego realizując zapiski z listy zakupów, kupiłam spodnie dla jednego z synów, kompletnie nie wiem jakim cudem, chyba wzrok mi zaćmiło, w rozmiarze XL zamiast M. Kiedy się po południu ocknęłam już wszyscy w domu mięli zwarzone humory, nosy spuszczone na kwintę i smutek na obliczach. Jakoś tak zrobiło mi się głupio. Więc elegancko wybrnęłam ze sprawy informując męża, który mimo kiepskiego samopoczucia grał z dzieciakami w jakąś planszówkę „ach, wiesz to wszystko te hormony”. Biedak pokiwał ze zrozumieniem głową wykazując wyrozumiałość i cierpliwość godną anioła.
Przez chwilę wahałam się czy pójść na wieczorną Eucharystię, ale uznałam że będzie to najlepiej zainwestowany czas w ciągu tego dnia. I się nie pomyliłam, bo gdy usłyszałam słowa Ewangelii: „Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać.” (Łk 17,7-10) cały ten nieudany dzień stanął mi przed oczami. Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do domu, wszystkich przeprosić i zacząć obudowywać domowe ognisko. A kiedy mąż spojrzał na moją zawstydzoną twarz i powiedział: ”Nie martw się, to tylko hormony” dodatkowo byłam wdzięczna Bogu, że stworzył mnie kobietą i pozwolił mieć takie proste wyjaśnienie bardziej pokrętnych spraw. Szczęśliwie się składa, że z weekendu została jeszcze niedziela to może się zrehabilituję. Aha, i dzieciaki wyglądają jakby nieco lepiej – nie wiem jeszcze czy to wpływ podanych leków czy mojego lepszego humoru.
Foto: Amancay Maahs/Flickr/CC BY-NC-ND 2.0
Leave a Reply