W ogóle zaczęło się od poirytowania. Zamiast strony tytułowej kilka stron referencji lukrowanych. Jakby już na okładce reklamy było za mało. Odważny tytuł „Jezus” wywołał stare marzenia o odkrywaniu… sam nie wiem czego. W sprawie Pana coś zawsze zostaje wielką tajemnicą; i coś wiecznie domaga się, by więcej wiedzieć, poczuć, może wreszcie nawet zobaczyć, choćby pod powiekami.
A tu zaczyna się od opisu wyprawy do Ziemi Świętej jakiegoś amerojezuity. Naprawdę marzyłem od dziecka, żeby przeczytać z jaką siostrą zakonną wymieniał maile i którą walizkę w podróż zabrał. Przemądrzałość kapłańska podpowiadała, że wtopiłem w tandetny przewodnik po Ojczyźnie Mistrza z Nazaretu dla Amerykanów. Lepiej gdybym same Ewangelie na nowo przeczytał po raz kolejny.
Od drugiego rozdziało opowieść zaczęła wciągać w dziwny sposób. Czyta się wspomnienia Martina przemieszane z Ewangelią i na koniec same myśli się składają do modlitwy o sprawach, które poruszył. Pojęcia nie mam jakiej metody pisarskiej użył, ale udało mu się uruchomić głębsze odkrywanie tajemnicy obecności Syna Bożego w moim życiu. Zdumiewająco zresztą, gdyż z nową świeżością poczułem, że choć wciąż nie mam pojęcia jak Jezus wyglądał, to wiem – jest bliżej niż się spodziewałem. I jeszcze sporo innych rzeczy.
Jedna ze znajomych pięknie to skwitowała: „No jeśli księdza książka do modlitwy pobudziła, to musi być niezła”.
______
James Martin SJ, Jezus, Poznań 2016
Leave a Reply