Z ciężkim sercem Ojciec Alojzy wkroczył do sali lekcyjnej, w której uczniowie oczekiwali na moralne pouczenie i duchowe wsparcie. Tak przynajmniej powtarzał mu jego mentor, ksiądz Korzeniowski, który był wielkim czcicielem św. Andrzeja Boboli.
– Jak tu pouczać moralnie i duchowo wspierać, skoro po świętach paschalnych – zamiast radości – czuję tylko zmęczenie i pulsującą frustrację… Co mnie tak drażni, złości i irytuje? – myślał dobroduszny staruszek.
Młodzież wielkanocna była tradycyjnie w dobrych humorach. Postanowienia wielkopostne zrealizowane, „Gorzkie żale” odśpiewane, różaniec fatimski na horyzoncie. To była ta złota polska młodzież, do której Papież skierował swoje: „Szukałem Was – i teraz przyszliście do mnie…” Nie było w niej ironii i cynizmu, to znaczy była, ale tylko wówczas, gdy należało jej użyć w obronie wielkich spraw. W codziennych spotkaniach młodym wychowankom Alojzego nie towarzyszyła przewrotność i przekora. Dość spokojnie (w sensie: nie nerwowo) patrzyli na nikczemnych, którzy próbowali zdobyć władzę nad światem. Tymczasem młodzi starali się iść cierpliwie w stronę Nieba. Jaki katecheta – tacy uczniowie, mógłby powiedzieć Ojciec Alojzy, ale nie powiedział.
– Dzisiaj zajmiemy się kamieniami – zaczął pewnym głosem.
– Będzie o szmaragdach, szafirach, perłach i diamentach? – Aniela Łęcka łypnęła na Patrycję Ptak, która szturchnęła Kasię Wieczorek, a potem już cała trójka łypała na Alojzego.
– Niestety, nie jestem ekspertem w dziedzinie kamieni szlachetnych, nie pracowałem też w kamieniołomach, ale… coś tam o kamieniu wiem! – mnich nie dawał za wygraną. – Kto z Was potrafi celnie rzucić kamykiem, abyśmy uzyskali jakiś kontekst. A najlepiej kontekst kamienny – żart Ojca Alojzego nie wzbudził większego entuzjazmu.
Jak zwykle w górę powędrowały trzy dłonie. I jak zwykle zgłosili się etatowi uczestnicy katechetycznej konwersacji. Pierwszy opowiedział o kamyku w bucie, który sprawia, że nie da się iść. Drugi o kamieniach, którymi kamienujemy naszych bliźnich. Codzienne kamienowanie – dyscyplina sportowa, w której gatunek homo sapiens ma niezłe wyniki. Trzeci wreszcie przypomniał postać Syzyfa, dźwigającego swój kamień. Nastąpiła chwila przerwy, bowiem wszyscy zmęczyli się mówieniem i słuchaniem. Nastała kamienna cisza, ale po chwili odezwał się Ten, Który Zawsze Mówi Jako Ostatni. Tak, tak, jest w trzeciej „C” taki uczeń, do którego musi należeć ostatnie słowo. Widząc, a właściwie słysząc, że nikt już nic, Mrukowaty Marcin wypowiedział zdecydowanym głosem:
– Jest jeszcze kamień młyński, który wiążą do szyi gorszycielowi. I tonie, idzie na dno, ponieważ sam jest dnem!
Nastąpiła cisza po raz wtóry, bo słowa były wypowiedziane jakby jakiś archanioł czytał wyrok. Powiało apokalipsą i można było usłyszeć plusk wody, w którą wrzucono gorszyciela z jego kamieniem. Młyńskim rzecz jasna.
Młodzież z uznaniem kiwała głowami, niczym trzydziestogłowy smok opłakujący swoje niecne czyny. Całą sytuację próbowała jeszcze ratować Marcelina, która miała starszą siostrę Paulinę… i z tym był mały problem, bo w Paulinie wszyscy się kochali, a w Marcelinie… Może tutaj kropka. Żeby nie drażnić. I żeby nie wywoływać smoka z jamy. To znaczy wilka z lasu. Otóż Marcelina (nie mylić z Pauliną) podjęła się trudnej misji ratowania sytuacji, która stała się apokaliptyczna i depresyjna:
– Przecież dzisiaj mieliśmy mówić na katechezie o Antonietcie Meo, o Nennolinie i jej listach do Pana Boga. Buziaki dla Jezusa… to chyba lepszy pomysł niż rzut kamieniem na odległość?
I już zaczynała snuć historię o dziewczynce, która przeżyła 6 lat, 6 miesięcy i 18 dni, a po śmierci Antonietty cystersi wymyślili, że cały ogród utonie w jej ulubionych stokrotkach (stąd 100krotkowa matematyka: 6 + 6 + 18 = 100). A pod dywanem kwiatów ukryli pierwszokomunijną sukienkę Nennoliny. I już Marcelina mrugała okiem do Kingi Mróz, która specjalnie dla mistycznej Włoszki narysowała Stokrotkowego Wielorybka, gdy… zadzwonili na przerwę.
– Ach, już koniec…! – zasmucony Ojciec Alojzy popatrzył na swoich uczniów. – I znowu nie zdążyliśmy porozmawiać o najważniejszym. O pustym grobie i o kamieniu, który odsunęli aniołowie-siłacze. Jak zwykle to, co najważniejsze, umyka nam. Nie tylko naszym umysłom, ale pewno i sercu…
Nikt już jednak nie słuchał biednego mnicha. Wszyscy rozbiegli się, każdy w swoją stronę, bo przecież za chwilę biologia, chemia i francuski. W wielkim tłumie uczniów mignęła Alojzemu twarzyczka Nennoliny. Zaskoczony próbował podbiec do niej, ale zniknęła mu z oczu. Zdumiony katecheta pokiwał głową… coś jasnego zaświeciło w jego wnętrzu. Wszystko będzie dobrze. I jakiś kamień spadł z jego serca.
– Wszystko dobrze? – zapytała zaniepokojona Kinga. Ta od Stokrotkowych Delfinów. Albo Wielorybów. A potem, wyraźnie i dobitnie powiedziała:
– Drogi Ojcze, w tej Ewangelii nie chodzi wcale o kamień, pieczęć, chusty i pusty grób. Najważniejsza jest iskra, którą Zmartwychwstały zapala w naszych ciemnościach. Ojcze, najważniejsze jest światło. Fiat Lux. Zamiast stokrotek proszę sobie wyobrazić łąkę pełną świetlików! – dodała… i pobiegła dalej.
Leave a Reply