Listopad doszedł do rozdroża i przystanął zafrapowany. Dwie drogi, dwa wybory. Jedna prowadząca w łagodną szarość odchodzącego dnia i wtuloną w niego wieś, z domami przykucniętymi na poboczu; druga – rozświetlona i rozpraszająca zapadający mrok blaskiem tysięcy miejskich okien, zaglądających jedno w drugie.
Którędy pójść i którą z dróg wybrać? Nigdzie nie był mile widziany i nikt go nie oczekiwał. Na sam dźwięk jego imienia – Listopad – ludzie się wzdrygiwali, krzywili i kręcili głowami. Oczekiwali Maja, cieszyli się słonecznym Lipcem i nawet lubili Październik. Grudzień witali z uśmiechem, bo miał w sobie magię świąt, ale o Listopadzie najchętniej by zapomnieli. Kojarzył się ze smutkiem i odchodzeniem, miał w sobie nostalgię i melancholię, a szary płaszcz utkany z mgieł mało kto umiał docenić.
Przyzwyczaił się już do tego i nie oczekiwał wiele, ale mimo to przynosił zaskakujące niespodzianki, niekiedy ozdabiając świat puszystym śniegiem, którym sypnął, aby rozjaśnić szarość; albo zatrzymując słoneczne promienie, które wplątywały się w nagie konary drzew, oplątując się dookoła nich i złocąc między gałęziami. Jak żaden inny miesiąc, Listopad potrafił zatrzymać świat chwilą refleksji i zadumania, przywracał pamięć o tych co odeszli, chroniąc ich od zapomnienia. Chwytał zabieganych ludzi, zaglądając im w zamyślone oczy, a oni tylko ocierali twarz z wilgoci i szczelniej otulali się kołnierzami płaszczy lub naciągali na głowę kaptury, oddzielając się od przenikliwego zimna, będącego wołaniem Listopada. Bo jego szeptu, unoszącego się ponad mgłą, nikt nie chciał usłyszeć. A w tej mgle, którą Listopad spowijał oddane mu dni, była tajemnica, przeznaczona do odkrycia przez każdego, kto miał odwagę w nią wejść.
Listopadowe szarości miały w sobie wiele odcieni. Nie było w nich monotonii, chociaż tak wydawało się większości. Listopadowe dni, pomimo tego, że krótkie, wypełnione były po brzegi, a ciepło, którego zabrakło na zewnątrz, przechodziło z jednych ludzkich rąk do drugich, wyciągniętych i otwartych.
A teraz stał na rozstaju dróg, tuż przy figurze zafrasowanego Chrystusa, opuszczonego podobnie jak Listopad, i zastanawiał się, dokąd powinien pójść, ustępując przed zbliżającym się Grudniem. Na ramieniu wyrzeźbionego w drzewie Chrystusa przysiadł lśniący atramentową czernią kruk. Przekrzywił łepek i przyglądał się Listopadowi z zaciekawieniem, wypatrując uważnie czy z jego kieszeni nie wypadnie orzech. Podniebny posłaniec, przynoszący pozdrowienie wszystkim tym, którzy gotowi byli go przyjąć.
Listopad sięgnął po orzecha i położył go na wyciągniętej dłoni. Kruk przez chwilę przyglądał się nieufnie, a potem sfrunął z Chrystusowego ramienia i ostrym dziobem delikatnie odebrał podany dar.
Z nagiego pola wybiegła nagle polna myszka, zatrzymując się tuż przed stopą Listopada. Uśmiechnął się łagodnie i odszukał w głębokiej kieszeni pszeniczne ziarna, które podał szarej myszce. Wiedział, że szuka ciepłego schronienia, aby przetrwać zimę i westchnął, bo nie mógł zabrać jej ze sobą.
Ciekawski wiatr, rozdrażniony nieruchomym trwaniem Listopada, porwał jego płaszcz i zakołysał nim, szarpiąc niespokojnymi podmuchami. Listopad skulił się i ruszył przed siebie, gubiąc po drodze zaplątane we włosy jarzębinowe koraliki, wyschnięte liście i orzechy, przechwytywane przez kruki, wrony i kawki, ukradkiem ocierając srebrzące się jak poranny szron łzy, opadające wilgocią na ziemię. Część z nich porwał wiatr, zostawiając je na twarzach przebiegających ulicami ludzi, z których żaden, ocierając tę wilgoć, nie uświadomił sobie, że dotyka listopadowych łez rozczarowania. Bo znów nikt go nie oczekiwał i nikt nie żegnał z nostalgią. A on wiedział, że i tak powróci z nadzieją na przyjęcie, w kolejnym roku podarowanym ludziom wraz z dwunastoma miesiącami, z których każdy miał swoją rolę do spełnienia i żadnego nie można było zastąpić, bo taki po prostu był. Listopadowy miesiąc, mgliście tajemniczy, refleksyjnie melancholijny, nastrojowy i nostalgiczny, który w swojej szarej codzienności ujawnia niezwykłości zwyczajnego życia.
Leave a Reply